Przejdź do głównej zawartości

It’s all messy: the hair, the bed, the words, the heart. Life.



Jestem milleniansem, bratanicą Googla i dzieckiem korpo. Znam na pamięć wszystkie filtry Instagrama (choć nie ma tu czym się chwalić), próbowałam już wszystkich rodzajów mleka bezlaktozowego, umiem przedstawić się w co najmniej sześciu językach (html nie liczę), zrozumiałam w końcu pojęcie debriefingu, swój rozwój osobisty stawiam na najwyższym miejscu podium (choć wciąż jeszcze muszę stać na palcach, żeby go dosięgnąć). Wydawałoby się zatem, że zjadłam już wszystkie rozumy i mogę zuchwało kroczyć przed siebie, w przekonaniu, że jestem człowiekiem i nic co ludzkie nie jest mi obce.

A jednak...


Chociaż moją mocną stroną jest empatia, a nowe znajomości nawiązuję z łatwością z jaką narkoleptycy popadają w co pięciominutową drzemkę, wciąż nie rozumiem praw, jakimi rządzi się randkowanie.


Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem leniwcem.

Jak prawdziwe dziecko czynu przeczytałam niezbędną literaturę (i nie mówię tu o magicznych stronach Cosmo czy jeszcze innego magazynu aspirującego na zostanie Biblią wypłowiałych głów).

Za młodu obejrzałam zbyt wiele płytkich filmów.

Zasięgałam rad koleżanek. Ba! Nawet słuchałam uważnie (!!) ich wywodów i relacji z pola walki.

Praktykowałam i wciąż praktykuję tę niezbadaną przeze mnie sztukę, w nadziei, że nie trzeba jak na maturze z polskiego czytać ze zrozumieniem, aby otrzymać satysfakcjonujący wynik.

Jednak wszystkie moje starania idą póki co na marne.

Z jednej nieudanej randki idę na kolejną, która nadawać się może na scenariusz pod Monty Pytona. I nawet nie wymagałaby zbyt wielu interwencji i poprawek pisarza.

Bo nagle on okazuje się bardziej zainteresowany odcieniem moich włosów niż tym, co mówię.

Mi nie udaje się ukryć znudzonej miny (cholera, a przecież trenowałam przed lustrem!).

On zakończył edukację i tym samym zasób swojego słownictwa na prostym: tak i nie (co czyni go tym samym perfekcyjnym ankietowiczem).

Ja zbyt dużo gadam.

On mówi tylko o sobie.

A ja nie bardzo się tym zachwycam.

On zapomina, że powinien zapłacić przynajmniej za siebie, zostawiąjąc mnie tym samym z długim rachunkiem i chęcią masowego mordu.

Ja nie potrafię kręcić zalotnie lokiem i mrugać trzy razy częściej niż powinnam, by oczyścić oko z drobinek kurzu i złej atmosfery całego spotkania.

On miał nadzieję, że wpadnę mu w ramiona od razu, a ja tylko wpadłam w depresję pospotkaniową.

Przykłady można mnożyć i mnożyć.



Czasami jednak legendy miejskie wydają się być prawdą.

Opiewane w hymnach i przekazach ludowych hasła, że randka może być udana i obie strony zadowolone, zaczynają być czymś więcej niż zabobonem i wymysłem naszych znudzonych babek.

Wtedy, niestety, wkrada się wirus tysiąca pytań.

Bo co teraz. Czy on był też zadowolony. Czy powinnam pierwsza pisać. Czy powinien zabrać mnie na łąkę i karmić truskawkami po kres naszych dni. Czy na pewno byłam sobą. Czy on na pewno lubi kabanosy, a może tylko udawał, żeby mi się przypodobać.

Niestety, choroba analityczna nie przechodzi tak łatwo, a żaden mi znany portal internetowy nie podaje prostego remedium.

Koleżanki podadzą tysiące różnych rad, które nijak mają zastosowanie do sytuacji, bądź których i tak nie posłuchasz, bo przecież wiesz lepiej.

Kolegom się nie przyznasz, bo wolisz, żeby myśleli, że jesteś panem i władcą sytuacji i męskich serc.

Lew Starowicz nie odpowie na nurtujące cię pytania, bo jest zbyt cenny na takie błahostki.

A Ty zostajesz z bólem głowy i weltschmerzem, którego pozazdrościłby Ci sam Werter...











Komentarze

Popularne posty z tego bloga

And suddenly you know...It's time to start something new.

Kiedyś tam ktoś tam powiedział nam, że zmiany są złe. Że są be i nie przyniosą nam nic innego jak kolejny powód, by łykać ibuprofen częściej niż tabletki z olejem z wątroby rekina. A my  naiwnie uwierzyliśmy mu jak amerykańskim naukowcom, wróżącym z krzyku świstaka jak z fusów świeżo zmielonej kawy Tchibo. Bo kwestionować to nam się tylko opłaca cenę przy biedronkowej kasie, gdy w gazetce promocyjnej kwota wołała czerwonym kapslokiem trzy grosze taniej. W dobie szeroko pojętego konformizmu i prokrastynacji, siedzimy na naszych idealnie wypracowanych z Ewką czy inną Lewandowską pośladkach, bo żadna rzewna nuta w radio nie powiedziała nam, że zmiany przyniosą nam ukojenie i suche oczodoły. Nauczeni kolejną bezsensowną aktualizacją systemu operacyjnego naszego smartfonu plujemy sobie w brodę, bo przecież jedenastka była bardziej intuicyjna, a przyzwyczajenie się do nowej, o 1mm większej czcionki jest zbyt bolesne dla naszego codziennego żywota. Nie zmieniamy niczego sami dopóki

Poczytaj mi, mamo

Było to w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Wydarzenie zbyt małej wagi emocjonalnej i narodowej, bym zapamiętała dokładną datę. Przyszli. Oni. W moich oczach doskonali. Dojrzali. Wiedzący wszystko (a jak się po latach okazało: i nic). Popularni i hołubieni w całej szkole. Oni. Bohaterowie naszych opowieści podczas 10 minutowych przerw. Ośmioklasiści. Ogłosili konkurs szybkiego czytania. I wyszli. Tydzień później odbył się konkurs. Wygrałam, bo wygrywać lubiłam, a wówczas czytanie zajmowało mi tyle co teraz wymyślenie powodu, by tego nie robić. Bo sprzątanie. Bo praca. Bo netflix. Bo piórko latające po pokoju i każące się złapać zanim opadnie na podłogę. Bo kanapka. Bo nic i wszystko, i to w nanosekundę. Wygrałam. W wieku lat 7-8 czytałam szybciej niż połowa 14latków. Fakt miły, jednak niezasługujący na wspominki podczas rozmowy kwalifikacyjnej.  Wystarczający jednak, by zostać wyczytana i pogładzona po ramieniu na apelu szkolnym na zakończenie roku. Na

Lekcja anatomii

Mówi się, że człowiek składa się w 60-70% z wody, pozostałe zaś procenty przypadają lipidom, kwasom nukleinowym czy też składnikom nieorganicznym. Mam nieco odmienne zdanie na ten temat i chociaż moje ciało wydawałoby się być chodzącym zbiornikiem naparu z pokrzywy i niespożytej ilości skonsumowanej czekolady, wciąż zuchwale śmiem twierdzić, że człowiek w 90% składa się z małych gestów, przyzwyczajeń i tysiąca irytacji zbieranych czule przez lata i chowanych skrycie gdzieś w okolicach trzustki. I narracji, którą sam sobie wybrał, by przedstawić światu. Mój tata, na przykład, składał się głównie z trufli, które kupował nałogowo i które podjadał potajemnie, myśląc, że nikt nie usłyszy tuptania co dwie minuty do kuchni i szeleszczenia papierków, które godnie wtórowały perfekcyjnej dykcji Lucjana Szołajskiego, podkładającemu głos pod zapewne kolejny film o przygodach nieustraszonego Winnetou. Składał się (a przynajmniej jego ubranie) z sierści wszystkich obcych, często b