Klasa 1-3 szkoły podstawowej: w mojej szafie dominowały kolorowe golfy, swetry robione ręcznie przez moją mamę oraz welurowe getry, które podciągałam śmiało prawie pod obojczyki. Gimnazjum: okres kolorowych kabaretek, ale też spodni, które pomieściłyby w swoich nogawkach hodowlę yorków, łącznie z budami (swoją drogą, chyba nigdy nie widziałam yorka w budzie, czyżby były na to zbyt dumne?) i rocznym zapasem karmy. 1 klasa liceum: bluzy, bluzy, bluzy. Z kapturem, ze stójką, z kieszeniami, bez. Na zamek, wkładane przez głowę. Prawie dwa tuziny sportowych bluz (tak, liczyłam i szczyciłam się tą, w moim przekonaniu, zacną kolekcją). 2 klasa liceum: przerabianie ubrań mamy. Styl na cebulę lub, jak to ujęła kiedyś moja koleżanka, na bezdomnego. Wszystko ze wszystkim. I na wszystkim. Semestr zimowy 2011 rok: byle co, byle było, byle się dopięło. Jadąc na wymianę studencką, obawiałam się, że będę bezbarwna i nijaka wśród jakże stylowych Włoszek. Och, jakże te obawy okazały się bezpodsta
Let me tell you my version of the story...