Było to w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Wydarzenie zbyt małej wagi emocjonalnej i narodowej, bym zapamiętała dokładną datę.
Przyszli. Oni. W moich oczach doskonali. Dojrzali. Wiedzący wszystko (a jak się po latach okazało: i nic). Popularni i hołubieni w całej szkole. Oni. Bohaterowie naszych opowieści podczas 10 minutowych przerw. Ośmioklasiści.
Ogłosili konkurs szybkiego czytania. I wyszli. Tydzień później odbył się konkurs. Wygrałam, bo wygrywać lubiłam, a wówczas czytanie zajmowało mi tyle co teraz wymyślenie powodu, by tego nie robić. Bo sprzątanie. Bo praca. Bo netflix. Bo piórko latające po pokoju i każące się złapać zanim opadnie na podłogę. Bo kanapka. Bo nic i wszystko, i to w nanosekundę.
Wygrałam. W wieku lat 7-8 czytałam szybciej niż połowa 14latków. Fakt miły, jednak niezasługujący na wspominki podczas rozmowy kwalifikacyjnej.
Wystarczający jednak, by zostać wyczytana i pogładzona po ramieniu na apelu szkolnym na zakończenie roku. Nagrodą - prócz wiecznego splendoru i powodu do chwalenia się po ponad 20 latach - była też książka.
Proszę, nie pytajcie mnie o tytuł ani autora. Ani chociażby o jedno zdanie, refleksję, ulubionego bohatera. Książka ta bowiem zbiera kurz i niechęć na jednej z najwyższych półek w moim pokoju. Zapomniana, odepchnięta w kąt, wzgardzona z przyczyny tak prostej i okrutnej, że przyznaję się do tego dopiero po latach. I wciąż ze wstydem i purpurą policzków zarezerwowaną co najmniej dla zmęczenia po przebiegnięciu dwóch okrążeń wokół boiska szkolnego bez rozgrzania chociażby powiek.
Ale macie mnie.
Książka, mój dziecięcy koszmar, miała tak paskudną okładkę, że nigdy nie byłam w stanie jej należycie otworzyć. Okładkę tak brzydką i źle zilustrowaną, by nie przekonać do siebie dziecka o wątpliwych wówczas gustach estetycznych (wciąż uważałam wtedy, że welurowe geterki podciągnięte pod paszki są idealnym strojem na każdą, ale to absolutnie każdą okazję...). Okładkę tak zniechęcającą do siebie, by nawet w momentach całkowitego zmęczenia materiału i nudy nadzwyczajnej, nie sięgnęłam po książkę, mimo ogromnej chęci przeczytania czegoś nowego. Okładkę tak paskudną i ordynarną w moim mniemaniu, że postanowiłam ocenić po niej książkę i na zawsze ją przekreślić.
I tak, jestem uprzedzona.
Krytyczna.
Wybredna i próżna w swoich wyborach czytelniczych.
Wpuszczona do empiku lub innego przybytku pachnącego świeżym tuszem i zapowiedzią nieprzespanych nocy, sięgam po książki ładne, estetyczne, przyciągające mój wzrok swoją okładką i ciekawą grafiką czy czcionką. Autor i fabuła schodzą w tym momencie na dalszy plan. Jestem winna bycia książkowym wzrokowcem, okrutnym nietolerancyjnym okładkowym estetą, który nie przejdzie do strony piątej, by uścisnąć rękę głównemu bohaterowi, jeśli historia jego życia została owinięta w coś niegodnego postawienia na półce.
Przy pierwszym spotkaniu dzielę książki na te ładne i brzydkie. Na te, które utulę przed snem i pogłaszczę wzrokiem każdą postawioną kropkę po zdaniu i na te, które wezmę do ręki i za sekundę odłożę, bo, patrząc na graficzny koszmar, spodziewam się po nich jednocześnie grafomańskich zbrodni i składni dwulatka w rozmowie ze swoimi żłobkowymi ziomkami.
Grzeszę mową, czynem, wzrokiem i tym tekstem, ale tak, osądzam książki po okładce.
Całkowicie inaczej mam za to z ludźmi.
Nie pytajcie mnie, proszę, czy przechodzący obok chłopak jest według mnie brzydki jak noc, i czy jego uszy mogą służyć jako zapasowe skrzydła boeinga. Nie szukajcie potwierdzenia, że znienawidzona przez was dziewczyna ma zbyt wysokie mniemanie o sobie jak na swoją aparycję. Nie proście mnie, bym oceniła w skali 1-10 waszego wybranka w kolejnej apce randkowej, która od poprzedniej różni się li i jedynie grafiką. Nie każcie mi siedzieć w jury konkursu na najładniejsze kolana, najprościej ścięte grzywki, najpełniejsze policzki czy najszerszy, choć może nie najszczerszy uśmiech. Nie pytajcie, czy wolę blondynki w świetle księżyca, bruneta śniadaniową porą czy różowe włosy, gdy nadciąga halny.
Ludzi, w przeciwieństwie do książek, wolę nie wybierać po okładce ani odkładać na półki niższe, bardziej reprezentatywne, do których częściej zajrzę i wyższe, do których (przez zbyt krótkie rączki i nieumiejętność zbyt długiego stania na palcach) nie będę miała dostępu.
Wolę nie przyglądać się ich bardziej lub mniej wyskubanym brwiom, rodzajowi skrętu loka czy symetrii (lub całkowitemu jej braku) ich czaszki. Nie ocenię czy są ładni, brzydcy, piękni, przeciętni czy odpychający, ale powiem, czy mnie czymś zaciekawią, czymś bardziej zależnym od nich niż przypadkową kombinacją chromosomów.
Może przyciągną moją uwagę zbyt głośnym śmiechem, który do złudzenia przypomina krzyk żurawia czy umiejętnością wyśpiewania z pamięci pełnej liczby pi. Może zaciekawią bardziej okrzykiem radości na widok żuka majowego i będę chciała poznać tego przyczynę. A może zaintryguje mnie fakt, że zawsze jąkają się, gdy zaczynają swoją wypowiedź od słowa ,,bynajmniej". Chcę usłyszeć ich historię, ale nie tę podyktowaną i przeinaczoną przez dziesięciu różnych recenzentów, czy sfotografowaną przez mniej lub bardziej zdolnego fotografa, mającego dożywotnią subskrypcję lightrooma czy innego photoshopa.
Pragnę najpierw wyczytać z rozmowy ich autobiografię, najlepiej pięciokrotnie i z możliwością zadawania pytań po każdym rozdziale, zobaczyć jak piją ulubioną herbatę czy sprawdzić, co widzą w chmurach i czy śmieją się najgłośniej z własnych żartów zanim zadecyduję, czy warto kłopotać się walorami estetycznymi ich oprawy.
Wolę wierzyć, że jesteśmy czymś więcej niż korzystnym zestawieniem genów naszych przodków.
Komentarze
Prześlij komentarz