Siedzieliśmy na nagrzanej jeszcze południowym słońcem ławce. Pamiętam do dziś z jaką łatwością schodziła z niej biała, łuszcząca się niczym skóra węża farba. Nie pamiętam tylko, czy zdzierałam ją z nudów czy ze zdenerwowania. Nie lubię tłumów, zbytniej bliskości nieznanych mi ludzi. Ich bezczelności w siadaniu 3 cm od mojej ręki, kiedy cztery rzędy dalej są wolne miejsca i lepsze widoki. Ich głośnego przechwalania się czymś zupełnie pozbawionego powodu do dumy. Jednak trudno było mi wtedy zaznać odrobiny spokoju wśród tuzinów ludzi, którzy wylęgli niczym otępiałe zombie ze swojej pracy, zachłanni, by złapać pierwsze wtedy prawdziwe promienie słoneczne. By napawać się czymś innym niż szarością ulicznego betonu i granatem korporacyjnej wykładziny. Właściwie nie powinnam im się dziwić, sama należałam wtedy do podgatunku człowieka, w którego oczach znajdziesz tylko promieniowanie pracowego komputera i ciche wołanie o odrobinę wolności.
Siedzieliśmy tak, udając, że rozmowa się klei i że bariera językowa to jedyna przeszkoda między nami. I że słuchamy się z całkowitym zaangażowaniem i wyłącznością, wyłapując kątem ucha nowinki z nie-tak-do-końca-miłosnego życia dziewczyny siedzącej pod nami. Nic na to nie poradzę. Amfiteatr ma to do siebie, że niesie głos lepiej niż osiedlowe rury, a trudno pominąć piąty tinderowy podbój koleżanki ławkę niżej, kiedy mój towarzysz opowiadał o meczu piłkarskim sprzed dekady.
Lepkość wieczoru osiadała na moich powiekach, a może było to zwyczajne znużenie konwersacją i całym spotkaniem, które nie powinno mieć miejsca.
Jednak wtedy pojawiła się ona. Niekwestionowana gwiazda tamtego wieczoru i moja (do dziś) superbohaterka.
Właściwie nie zauważyłam, kiedy i skąd nadeszła. Może to i lepiej, bo dodaje temu wyjątkowemu zdarzeniu dodatkową nutkę tajemniczości.
Ona. Bezimienna. Na oko (plus/minus 15 lat) siedemdziesięcioletnia. Dziarska. Usiadła dwa rzędy nad nami. Ubrana cała w biel. Trudno było określić czy urwała się przed chwilą z jakiegoś niezobowiązującego garden party u Zdziśki spod dwójki czy zmierzała potem na wyścigi konne w Ascot. Biła od niej pewna doniosłość zarezerwowana dla potomków dawnej arystokracji wymieszana z przystępnością zwariowanej pani Adeli z parteru, która na proste dzień dobry odpowiada wierszami Mickiewicza i przekleństwami. Absurd, niedorzeczność i otaczająca ją tajemnica sprawiły, że od momentu, kiedy ją usłyszałam, stała się bohaterką moją wyobraźni. Tak, dobrze czytasz. Usłyszałam.
Rozmowę o rzutach karnych przemieszaną z podsłuchiwaną relacją spotkania z blond barmanem Rafałem przerwało wcale nie tak ciche wołanie dobiegające z tyłu. Z początku starałam się nie nasłuchiwać, jednak po pięciokrotnym wykrzyczeniu imienia Kuba na cały amfiteatr trudno było się nie odwrócić zarówno mi, jak i wszystkim dookoła (a przynajmniej tym nie mającym poważniejszych problemów ze słuchem). Około setka ciekawskich osób zerkała z wyczekiwaniem na Nią. Ona, jednak, niezrażona wścibskimi spojrzeniami obcych i brakiem jakiejkolwiek reakcji od wołanego Kuby, wołała go dalej, zerkając raz po raz na scenę teatru. Po może ósmym krzyku schyliła się nagle, by podnieść z podłogi brązową, magiczną torbę i zniknąć w niej na chwilę. I nie zrozum mnie źle, nie przesadzam tu. Magiczna to jedyne pasujące tu określenie. Ok, wiemy, że damska torebka potrafi pomieścić w sobie salon, toaletę i połowę szkolnej stołówki. Jednak ta skrywała w sobie inne skarby, które za chwilę ujrzały światło dzienne.
Starsza pani zaczęła wyjmować z niej kilkadziesiąt małych pojemniczków, dalej ochoczo nawołując Kubę. Rozejrzałam się dookoła. Żaden mężczyzna się nie ruszył z miejsca. Żaden chłopiec nie podbiegł do kochanej babci. Żaden pies, mogący głupio nazywać się Kubą, nie przybiegł na zawołanie starszej właścicielki. Ludzie siedzący dookoła zaczęli natomiast patrzeć na staruszkę jakby ta przed chwilą wyrwała się spod opieki jakiegoś sanitariusza zakładu zamkniętego. Kilka osób wymieniało zgryźliwe i nie tak ciche uwagi na temat stanu psychicznego kobiety, parka obok zaczęła podśmiewać się pod nosem. Inni natomiast stracili szybko zainteresowanie osobliwą kobietą. Ta jednak nawoływała dalej, wyjmując z pojemniczków liście, gałązki i polne kwiatki. Mój towarzysz należał do grupy tych niecierpliwców, którzy woleli zignorować ciąg dalszy tej historii i próbował sprzedać mi kolejną sportową historię. Ja jednak byłam zbyt zaciekawiona staruszką, by dalej udawać zainteresowanie jego wywodami. Patrzyłam na nią jak zaczarowana, czekając, aż coś się wydarzy. Czułam, że to nie może być koniec. Że to nie wszystko. Że Kuba, kimkolwiek lub czymkolwiek jest, prędzej czy później się zjawi.
W tym momencie poczułam na sobie wzrok staruszki. Mrugnęła do mnie zalotnie, by nagle, z jeszcze większą żywotnością krzyknąć ,,Kuba", niemalże doprowadzając mnie tym samym do zawału serca. Nie wiem czy przestraszyła mnie potęga jej głosu czy to, co zobaczyłam za chwilę, jednak sekundę później przy ławce, na której siedziała kobieta wylądował paw. Prawdziwy, najprawdziwszy, najbardziej kolorowy ze wszystkich mi widzianych paw.
Poczłapał odważnie do staruszki.
,,No, Kuba! Ile mam cię wołać jeszcze! Jedzenie przyniosłam." usłyszałam, po czym przyglądałam się z niedowierzaniem jak tak bardzo wyczekiwany Kuba zagląda do pojemniczków i daje się karmić kobiecie, a potem ociera się o nią niczym domowy kot.
Wtedy już to wiedziałam. Spotkałam najprawdziwszą disnejowską księżniczkę. Zaklinaczkę pawia. Szaloną Damę. Kubańską Nawoływaczkę. Dowód na to, że można być szalonym i wciąż nadawać wszystkiemu sens. A szczególnie tamtemu wieczorowi.
A mi zostało tylko głupie uśmiechanie się do fotografii, które udało mi się zrobić tamtego wieczora.
Komentarze
Prześlij komentarz