Przejdź do głównej zawartości

You have to be your own superhero in this life where the supervillain is yourself too



Pamiętam, gdy 1 stycznia b.r. obudziłam się o poranku (tak, dobrze czytasz, o poranku, bo któż inny może wstać o świcie w dniu, który dla innych jest tylko przedłużeniem wcześniejszych harców, poszampańskiej czkawki i początkiem okrutnego kaca, jak nie ja?), myśląc sobie: ,,to będzie mój rok". Pamiętam też dokładnie jak parę dni później do mojego niecnego planu wkradła się okrutna rzeczywistość i potraktowała mnie głośnym i jakże bolesnym plaskaczem. A potem jeszcze dodatkowym kopniakiem w piszczel.

Dziś, prawie dwanaście miesięcy później, lekko posiniaczona i potargana (nie wiedząc dokładnie czy przez życie, czy może przez ciągłe obijanie się o bliżej nieokreślone rzeczy materialne na mojej drodze i wieczne nienoszenie czapki - mamo, wybacz!) mogę śmiało stwierdzić: Tak, to był mój rok. Chociaż wysmarkałam zapewne zaplecze hurtowni produkującej chusteczki higieniczne, stałam się idealnym modelem do prezentowania jak stres wpływa na zmianę włókien kolagenowych i powstawanie nowych zmarszczek niezależnie od wieku badanego, spędziłam w pracy więcej godzin niż przed półką sklepową i rozmyślaniami, co też dzisiaj zjem na obiad (ukłony dla mojej współlokatorki, która znosi moje humory żywieniowe i zgadza się na bieganie od biedronki do almy, po pana kanapkę i automat w kuchni, żeby w końcu odkryć, że wcale nie jestem głodna), moje życie towarzyskie jest uboższe niż uboga i cicha stajenka, a moich planów podbijania świata nie udało mi się spełnić nawet w 5%, nie mogę powiedzieć, że to był zły rok.

Nie będę koloryzować i bawić się w bohatera swojej własnej wyobraźni, twierdząc, że brylowałam na salonach, a w pracy wysyłałam wszystko przed deadlinem i to z uśmiechem godnym celebryty z okładki Party!. Nie będę nawet udawać, że podobały mi się ostatnie miesiące i jestem gotowa je powtórzyć na zawołanie. O, nie!

Dlaczego zatem nie uważam ostatnich dwunastu miesięcy za stracone? Za jakąś kpinę i kiepski film zapewne polskiej kinematografii?

Ponieważ, nieważne jak cholernie ciężki był dla mnie ten rok, nauczyłam się wiele. Poznałam samą siebie i swoją reakcję na mniej lub bardziej przyjazne sytuacje.

Poniżej przedstawiam Wam moje małe subiektywne zestawienie najważniejszych lekcji, które wyniosłam z tego jakże ironicznego 2016 roku.

1. Nie istnieje żaden pewnik. Każdy filar potrafi się ukruszyć czy też całkowicie zawalić. Nic nie trwa i nie będzie trwało wiecznie, ale nie oznacza to wcale końca świata. Łatanie za to swojego życia można zaliczyć śmiało do sztuki nowoczesnej.

2. Płacz to nie zawsze oznaka słabości, ale zwykłego posiadania emocji i sposób radzenia sobie z nimi. I kiedy płaczesz piąty dzień z rzędu, Twoja skóra zapomina, że jest uczulona na łzy.

3.  Dwie przeprowadzki w ciągu roku to absolutne minimum (powie Ci to każdy lekarz i farmaceuta) i idealny pretekst do tego, żeby w końcu odkurzyć za łóżkiem.

4. W pracy nie ma rzeczy nie do zrobienia. Są za to wory pod oczami i nerwica trzy dni po realizacji zamierzonego (bądź narzuconego) celu.

5. Podróże to idealny sposób do poznania samego siebie oraz tego jak szybko tym razem zgubisz się w obcym mieście.

6. Zawody miłosne powinny być brane pod uwagę w aplikacji Linkedin lub pracuj.pl i honorowane przez wszystkich szefów tego świata.

7. Im w większej dupie się znajdujesz, tym większe Twoje poczucie humoru i adaptacja do ciemności (tak niezbędna podczas polskiej zimy).

8. Człowiek może przeżyć parę minut bez powietrza. Kilka dni bez pożywienia. Tydzień bez snu. I całe miesiące, łudząc się, że jednak zacznie regularnie chodzić na siłownię.

9. Ukończenie 26go roku życia wcale nie będzie tożsame z powagą, dorosłym życiem i stabilizacją. Wciąż możesz jeść frytki z bitą śmietaną i tłumaczyć szlagier Fasolek ,,Ogórek, ogórek" na wszystkie dwa języki, które w miarę pamiętasz.

10.  Nic nie daje takiej satysfakcji jak głośne i stanowcze NIE. Nawet jeśli potem zostanie ono zagłuszone przez czyjeś zbolałe ego i oburzenie faktem, że posiadasz własne zdanie.

11. Nie wszyscy muszą Cię lubić i wysyłać na Ciebie smsy w Tańcu z gwiazdami, co wcale nie oznacza, że nie zatańczyłeś właśnie najlepszego kankana w tej edycji show.

12. Zły dzień, miesiąc czy rok kiedyś się kończy. Ale nie czekaj na nowy początek. Nie szukaj powodów, by cieszyć się życiem. Po prosto to rób.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

And suddenly you know...It's time to start something new.

Kiedyś tam ktoś tam powiedział nam, że zmiany są złe. Że są be i nie przyniosą nam nic innego jak kolejny powód, by łykać ibuprofen częściej niż tabletki z olejem z wątroby rekina. A my  naiwnie uwierzyliśmy mu jak amerykańskim naukowcom, wróżącym z krzyku świstaka jak z fusów świeżo zmielonej kawy Tchibo. Bo kwestionować to nam się tylko opłaca cenę przy biedronkowej kasie, gdy w gazetce promocyjnej kwota wołała czerwonym kapslokiem trzy grosze taniej. W dobie szeroko pojętego konformizmu i prokrastynacji, siedzimy na naszych idealnie wypracowanych z Ewką czy inną Lewandowską pośladkach, bo żadna rzewna nuta w radio nie powiedziała nam, że zmiany przyniosą nam ukojenie i suche oczodoły. Nauczeni kolejną bezsensowną aktualizacją systemu operacyjnego naszego smartfonu plujemy sobie w brodę, bo przecież jedenastka była bardziej intuicyjna, a przyzwyczajenie się do nowej, o 1mm większej czcionki jest zbyt bolesne dla naszego codziennego żywota. Nie zmieniamy niczego sami dopóki

Lekcja anatomii

Mówi się, że człowiek składa się w 60-70% z wody, pozostałe zaś procenty przypadają lipidom, kwasom nukleinowym czy też składnikom nieorganicznym. Mam nieco odmienne zdanie na ten temat i chociaż moje ciało wydawałoby się być chodzącym zbiornikiem naparu z pokrzywy i niespożytej ilości skonsumowanej czekolady, wciąż zuchwale śmiem twierdzić, że człowiek w 90% składa się z małych gestów, przyzwyczajeń i tysiąca irytacji zbieranych czule przez lata i chowanych skrycie gdzieś w okolicach trzustki. I narracji, którą sam sobie wybrał, by przedstawić światu. Mój tata, na przykład, składał się głównie z trufli, które kupował nałogowo i które podjadał potajemnie, myśląc, że nikt nie usłyszy tuptania co dwie minuty do kuchni i szeleszczenia papierków, które godnie wtórowały perfekcyjnej dykcji Lucjana Szołajskiego, podkładającemu głos pod zapewne kolejny film o przygodach nieustraszonego Winnetou. Składał się (a przynajmniej jego ubranie) z sierści wszystkich obcych, często b

Poczytaj mi, mamo

Było to w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Wydarzenie zbyt małej wagi emocjonalnej i narodowej, bym zapamiętała dokładną datę. Przyszli. Oni. W moich oczach doskonali. Dojrzali. Wiedzący wszystko (a jak się po latach okazało: i nic). Popularni i hołubieni w całej szkole. Oni. Bohaterowie naszych opowieści podczas 10 minutowych przerw. Ośmioklasiści. Ogłosili konkurs szybkiego czytania. I wyszli. Tydzień później odbył się konkurs. Wygrałam, bo wygrywać lubiłam, a wówczas czytanie zajmowało mi tyle co teraz wymyślenie powodu, by tego nie robić. Bo sprzątanie. Bo praca. Bo netflix. Bo piórko latające po pokoju i każące się złapać zanim opadnie na podłogę. Bo kanapka. Bo nic i wszystko, i to w nanosekundę. Wygrałam. W wieku lat 7-8 czytałam szybciej niż połowa 14latków. Fakt miły, jednak niezasługujący na wspominki podczas rozmowy kwalifikacyjnej.  Wystarczający jednak, by zostać wyczytana i pogładzona po ramieniu na apelu szkolnym na zakończenie roku. Na