Przejdź do głównej zawartości

Nie nie nie. Mówię ,,nie", gdy myślę ,,nie"



Asertywność. To obok pewności siebie, motywacji czy rozwoju osobistego najczęstsze hasło krzyczące do nas z okładek tych bardziej i trochę mniej ambitnych kolorowych pism.
Kiedy wpiszemy to słowo w okienko którejkolwiek z wyszukiwarek internetowych, z pewnością zasypie nas lawina stron namawiających do tego, byśmy śmiało mówiły nie (wybaczcie, mężczyźni, jeśli tu trafiliście, ale, niestety, w zdecydowanej większość to nam zarzuca się bycie uległymi) i były dumne, nieustępliwe i zaprzeczały dla zasady wszystkiemu i wszystkim.
 
 
 
Rozumiem.

 
Asertywność to cudowna cecha, niezwykle przydatna do zdrowego współistnienia w społeczeństwie i która zapewne znacznie przyczynia się do właściwego działania naszych neuronów - a tym samym uodparnia nas na tzw. cholerę jasną.
Wciąż się uczę odmawiania w sposób właściwy, nieurażający nikogo, ale wciąż stanowczy i bezdyskusyjny.
Nie chcę, aby ktoś wchodził mi na głowę, narzucał mi swoją rację, kiedy przecież mam swoje zwoje mózgowe, które całkiem nieźle prosperują.
 
Wszystko pięknie, ładnie.
Wiem, że prócz prawa do swobodnego wysławiania się, przysługuje mi także zasada odmawiania.
Wiedzą to także wszyscy dookoła, jednak czy wciąż to tolerują i szanują?
 
 
Ostatnio w ramach akcji ,,jest sobota = pora ruszyć pośladki" spotkałam się z dawno niewidzianą przyjaciółką.
Śmiechom i chichom nie było końca, a przerywanie drugiej osobie, kiedy tylko przypomniałyśmy sobie anegdotę z przeszłości, można byłoby uznać za niepisaną zasadę mitingu.
Znamy się od czasów pierwszych wypadnietych mleczakow, zatem nic dziwnego, że miałyśmy co wspominać.
Nic też zaskakującego, że w pewnym momencie zaczęłyśmy wypominać sobie wzajemnie nasze bardziej lub mniej udane podboje miłosne.
Kiedy już zostałam wyśmiana (z całą sympatią) ze swoich dziwnych wyborów, przeszłyśmy do absztyfikanta szanownej koleżanki i do jego dziwnych zwyczajów, których dla dobra wszystkich nie będę tu szczegółowo opisywać.
W każdym razie kolega bardzo nalegał na kolejne spotkania, mimo że chemii (nawet tej zasadowej) za nic byłoby między nimi szukać.
Było jednak pamiętne kino, było też zaproszenie na koniec świata do jakiejś kurzej chatki na wspólne oglądanie filmu.
Po wytarciu łez ze śmiechu, spytałam przyjaciółkę, dlaczego w ogóle godziła się na spotkania.
,,A co miałam zrobić?" odpowiedziała pytaniem na pytanie.
,,Odmówić?" zaproponowałam, rychło w porę.
 
 
 
Rozbawiła nas ta prosta odpowiedź, ale też skłoniła do refleksji.
Przypomniałam sobie wszelkie sytuacje, kiedy godziłam się sama na spotkania/oferty, które nie do końca mi pasowały, jednak, aby nie urazić drugiej osoby, przystawałam na nie niechętnie.
Z grzeczności.
Z kultury.
Dla dobra drugiej osoby lub w nadziei, że jednak wyniknie z tego coś więcej niż rozczarowanie.

 
Wracając do domu, zrobiłam mały rachunek sumienia, przywołałam wszelkie sytuacje mojej zbytniej moralnej uległości i postanowiłam, bijąc się mocno w pierś, że to koniec. Basta. Liberum veto. Koniec godzenia się na coś, co mi nie do końca pasuje, ale co spowoduje satysfakcję innej osoby (i nie, nie mam tu na myśli zdrowego kompromisu, ale zmuszania się do czegoś, co nam zwyczajnie nie służy).

Usiadłam wygodnie na sofie i postanowiłam działać. Kiedy, jak nie teraz?
Kiedy serce jeszcze gorące, a myśli niepoukładane aż zmuszają do działania i realizacji planów?

 
Wyjęłam telefon, aby napisać do chłopaka, którego traktowałam jak przyjaciela, a który zaczął ostatnio przejawiać zachowania, które nie wpisują się w żadną definicję przyjaźni.
Nie chcąc go zwodzić i marnować jego czasu, poinformowałam go o tym samym w krótkiej, ale treściwej wiadomości.
Zachowując wszelkie przejawy kultury, dobrego wychowania, w sposób respektujący jego osobę i naszą znajomość.
Przyciskając opcję ,,wyślij", poczułam jak kamień spada mi z serca.
Powiedziałam nie, bo czułam, że tak wypada i to słuszne.
Uśmiechnęłam się sama do siebie, zdając sobie sprawę, że asertywność nie musi być taka trudna i nie potrzebuję doktoratu z psychologii, by się do niej stosować.

 
Moją małą chwilę osobistego mentalnego triumfu przerwało burczenie telefonu.
Jedno.
Drugie.
Piąte...




Odpowiedzią na moją asertywność była seria epitetów wystrzeliwana w moim kierunku, za którą śmiało ruszyła całkowita blokada kontaktu...
 
 
 
W ramach tego małego eksperymentu wdrażania asertywności w życie, drogi Internecie, szanowni redaktorzy, psychologowie i strażnicy naszego zdrowia psychicznego, proszę, obok listy zalet płynących z odmawiania, napiszcie jeszcze, w jaki sposób wykurować zranione ego osób, które usłyszały nasze ,,nie".

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

And suddenly you know...It's time to start something new.

Kiedyś tam ktoś tam powiedział nam, że zmiany są złe. Że są be i nie przyniosą nam nic innego jak kolejny powód, by łykać ibuprofen częściej niż tabletki z olejem z wątroby rekina. A my  naiwnie uwierzyliśmy mu jak amerykańskim naukowcom, wróżącym z krzyku świstaka jak z fusów świeżo zmielonej kawy Tchibo. Bo kwestionować to nam się tylko opłaca cenę przy biedronkowej kasie, gdy w gazetce promocyjnej kwota wołała czerwonym kapslokiem trzy grosze taniej. W dobie szeroko pojętego konformizmu i prokrastynacji, siedzimy na naszych idealnie wypracowanych z Ewką czy inną Lewandowską pośladkach, bo żadna rzewna nuta w radio nie powiedziała nam, że zmiany przyniosą nam ukojenie i suche oczodoły. Nauczeni kolejną bezsensowną aktualizacją systemu operacyjnego naszego smartfonu plujemy sobie w brodę, bo przecież jedenastka była bardziej intuicyjna, a przyzwyczajenie się do nowej, o 1mm większej czcionki jest zbyt bolesne dla naszego codziennego żywota. Nie zmieniamy niczego sami dopóki

Poczytaj mi, mamo

Było to w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Wydarzenie zbyt małej wagi emocjonalnej i narodowej, bym zapamiętała dokładną datę. Przyszli. Oni. W moich oczach doskonali. Dojrzali. Wiedzący wszystko (a jak się po latach okazało: i nic). Popularni i hołubieni w całej szkole. Oni. Bohaterowie naszych opowieści podczas 10 minutowych przerw. Ośmioklasiści. Ogłosili konkurs szybkiego czytania. I wyszli. Tydzień później odbył się konkurs. Wygrałam, bo wygrywać lubiłam, a wówczas czytanie zajmowało mi tyle co teraz wymyślenie powodu, by tego nie robić. Bo sprzątanie. Bo praca. Bo netflix. Bo piórko latające po pokoju i każące się złapać zanim opadnie na podłogę. Bo kanapka. Bo nic i wszystko, i to w nanosekundę. Wygrałam. W wieku lat 7-8 czytałam szybciej niż połowa 14latków. Fakt miły, jednak niezasługujący na wspominki podczas rozmowy kwalifikacyjnej.  Wystarczający jednak, by zostać wyczytana i pogładzona po ramieniu na apelu szkolnym na zakończenie roku. Na

Lekcja anatomii

Mówi się, że człowiek składa się w 60-70% z wody, pozostałe zaś procenty przypadają lipidom, kwasom nukleinowym czy też składnikom nieorganicznym. Mam nieco odmienne zdanie na ten temat i chociaż moje ciało wydawałoby się być chodzącym zbiornikiem naparu z pokrzywy i niespożytej ilości skonsumowanej czekolady, wciąż zuchwale śmiem twierdzić, że człowiek w 90% składa się z małych gestów, przyzwyczajeń i tysiąca irytacji zbieranych czule przez lata i chowanych skrycie gdzieś w okolicach trzustki. I narracji, którą sam sobie wybrał, by przedstawić światu. Mój tata, na przykład, składał się głównie z trufli, które kupował nałogowo i które podjadał potajemnie, myśląc, że nikt nie usłyszy tuptania co dwie minuty do kuchni i szeleszczenia papierków, które godnie wtórowały perfekcyjnej dykcji Lucjana Szołajskiego, podkładającemu głos pod zapewne kolejny film o przygodach nieustraszonego Winnetou. Składał się (a przynajmniej jego ubranie) z sierści wszystkich obcych, często b