Please stop destroying what is left of your heart by constantly thinking about things that have broken you.
Jest leniwa niedziela. Właściwie, tak jak każda inna.
Z jednym wyjątkiem: wstałam z myślą, że w końcu coś napiszę.
Informacja przełomowa, choć niewystarczająca, by uzyskać najwięcej odsłon na Pudelku.
Jednak stało się. Ogłosiłam wszem i wobec, że to dziś. Dziś, po długim okresie nicości i prokrastynacji powstanie coś, co zasłuży na opublikowanie. A przynajmniej mi się tak wydaje.
Łatwo powiedzieć, jednak trudniej zrobić.
Albowiem pisać można o wszystkim i o niczym.
Wielokrotnie już zostałam zapytana przez kilka, niepowiązanych całkowicie ze sobą, jednak równie ciekawskich osób, skąd wiem, o czym pisać.
Otóż nie wiem.
Nigdy.
Siadam przy komputerze, patrząc blado w jeszcze bledszy internetowy arkusz papieru i czekam.
Aż trafi mnie grom z piśmiennego nieba, aż duch wieszczy mnie natchnie, aż zobaczę lub usłyszę coś, co mnie zainspiruje na tyle, by wystukać coś więcej niż cztery niezbyt logiczne zdania.
Dziś jednak mi sprzyja. Dlaczego? Pozwólcie, że opowiem (lub zanudzę - choć to jedno i to samo) Wam pewną historię.
Sącząc dziś poranną kawę, przeglądałam jak zwykle witryny internetowe (och, moje dwa, jakże grzeszne uzależnienia). W tle nieśmiało pogrywał mi telewizor, wychwalając nowe dania liofilizowane, które odmienią moje życie, a z pewnością opustoszą portfel.
Stalkowałam już swoich znajomych i przeglądałam relacje z ich wczorajszych wieczornych wyjść, kiedy zauważyłam wiadomość od M.
M. poznałam podczas mojego ostatniego zagranicznego wyjazdu.
Był moim gospodarzem, najlepszym przewodnikiem i powiernikiem wstydliwych historii, opowiadanych na dachu kamienicy z najlepszym widokiem na Dzielnicę Europejską (muszę zaznaczyć, że robił też najlepsze burgery i znał najlepsze piekarnie w całym mieście = czytaj: automatycznie zdobył moją sympatię).
Mimo że od naszego (jedynego właściwie) spotkania minęło ponad pół roku, wciąż pozostajemy ze sobą w kontakcie.
Czym chciał podzielić się ze mną szanowny M.?
Mianowicie tym, że znowu złamano mu serce.
Kolejna wybranka okazała się tą niewłaściwą i niegodną uwagi, a on ma już serdecznie dość płci przeciwnej. Bo wciąż jest raniony. Opuszczany. Ignorowany.
Kończy poszukiwania i od dziś prowadzi ascetyczne, pełne samotności życie ze szklanką dobrego ginu w ręce.
Znam już M. na tyle, by spodziewać się dalszej części tej rozmowy.
M. spotka się niedługo z kolejną niewiastą. Zna ją z pracy.
Miła, sympatyczna, niezmanierowana. Jednak M. niczego nie oczekuje po tym mitingu.
W międzyczasie, podczas zawziętej wymiany zdań ze znajomym, moją uwagę w końcu zwróciło coś, co leciało w telewizji. Na jednym z kanałów rozrywkowych emitowany był program dokumentalny o osobach, które mają w życiu wszystko, o czym wymarzyli, jednak wciąż czują się niepełni. Ich życiu wciąż czegoś brakuje, a mianowicie miłości. W związku z tym podporządkowują wszystkie swoje dni poszukiwaniu swojej drugiej połówki. Chodzeniu z jednej nieudanej randki na kolejną. Zapominają o całym Bożym świecie i o szczęściu, jakie ich do tej pory spotkało, ponieważ skupiają całą swoją energię na rozczarowania miłosne, otrząsanie się z nich i ponowne matrymonialne podchody.
W tym momencie zaświeciła mi się w głowie lampka.
Zdałam sobie sprawę, jak wielu z nas stawia znalezienie partnera życiowego jako swój priorytet. Swoją jedyną aspirację i cel, do którego będą ślepo dążyć, nie zważając na wszelkie znaki ostrzegawcze czy niepowodzenia. Desperacko dążymy do tego, by skończyć z obrączką na palcu (choć przynajmniej obietnicą wspólnego życia po kres naszych dni i wspólnego wybierania nowej protezy zębowej), nie patrząc na to, czy to dla nas dobre, czy nie. Uważamy, że tylko w parze jesteśmy kompletni. Spełnieni. Jakkolwiek istotni.
Że tylko wtedy nasze życie ma sens.
Nie zrozumcie mnie źle. Sama chciałabym znaleźć kogoś, komu będę mogła zarechotać w ucho o 3 nad ranem, bo właśnie przypomniała mi się śmieszna scenka z dnia poprzedniego, albo komu będę mogła zapłakać, bo nie wytrzymuję na czekoladowym detoksie. Kogoś, kto zaakceptuje moje wszystkie dziwactwa, tańce w sklepowej alejce, narzekanie na śnieg w połowie grudnia i kto znajdzie miejsce w swojej szafce na moje ulubione skarpety w żyrafy. I tak, też czuję się czasami samotna i głupio mi, że znów mam problem z tym, że nie mam kogo zaprosić na śluby najlepszych przyjaciółek. Że do kina chodzą wszyscy parami, a ciocie wciąż czekają na odpowiedź na pytanie, czy w końcu doczekają mojego ślubu.
Jednak jestem też świadoma tego, że nie muszę umawiać się z kimś dla samego faktu umawiania się.
Nie muszę desperacko szukać kogoś, kto pójdzie ze mną na Deadpoola.
Nie chce podporządkować swojego jestestwa, czekając na kogoś, kto dopełni moje życie.
Kto wyzwoli mnie z okowów samotności.
Kto mnie uratuje.
Ponieważ zdaję sobie sprawę, że jedyną osobą, która może dopełnić nasze życie, jesteśmy my sami.
Mam wszystko, czego potrzebuję.
Kochającą rodzinę, niezwykle wyrozumiałych przyjaciół, niezwykłą ciekawość świata, apetyt na życie i nadzieję, że wszystko inne przyjdzie w swoim czasie.
It is one lazy
Sunday. Actually, just like any other Sunday with only one exception: I woke up
today with the aim to write something.
This information
seems to be groundbreaking but not enough to hit the first page of some gossip
magazine.
Nevertheless, it
happened. I announced all around that this is the day.
After the long time
of nothingness and procrastination, I will post something worth publishing. Or
at least I will try to.
Easier said than
done.
The thing is you can
write about anything and nothing.
I have already been
asked by so many people who were completely not related to each other (but
equally curious) how do I know what to write about.
Actually, I don't.
I never do.
I sit down by the
desk and stare numbly at the white blank page and wait.
I wait until I am
struck by some literate lightning, until the ghosts of some great bards inspire
me to write down something more than four illogical sentences.
Today, however, is
my day. Why, you may ask? Let me tell (or bore) you with some story.
Today morning while
drinking my coffee , I have been surfing through the Internet (two of my
greatest additions). In the background some tv commercial was boasting around
new freeze-dried meals which are about to change my life for good, or at least
empty my purse.
I have been stalking
my friends and looking for their summary of yesterday's parties just when I
noticed the message sent by M. (M. if you are reading this, try not to kill me
in your head).
M.is the guy I have
met during my last trip overseas.
He happened to be my
host, the best guide ever and the confidant of really shameful stories told on
the rooftop of the brownstone with the greatest view on the European Quarter (I
had to add that he made the best burger I ever ate and showed me the bakery
with the most delicious pastry I ever tried = so as you may or may not guess, I
loved him immediately).
Even though it has
been over half a year since our first (and only one) meeting, we stay in touch.
What dear Mr.M
wanted to share with me?
His heart has been
broken once again.
Another girl turned
out not to be THE ONE and he simply has enough of the opposite sex.
'Cause he is hurt
again. And abandoned. And ignored.
He is
done with looking for the right person and chooses the ascetic lonely life with
the glass of good gin in his hand.
I know M. well
enough to suspect how the rest of the conversation would go.
M.is seeing another
girl in the upcoming days.
He knows her from
work. She is a sweet and friendly creature, nothing like the drama queen.
However, he is not
expecting anything from this meeting.
Meanwhile, I lost
for a second my attention to my conversationalist to switch my focus to
something else - a tv. In the channel which has been on for some time now,
there was a documentary about the people who seem to have accomplished already
everything in their lives but they still feel incomplete. Their life is lacking
something - love. Therefore, they try to subordinate their life in order to
find their other half. They go from one unsuccesful date to another. They
forget about the whole damn world and the happiness they already have, to focus
completely and waste their energy on love failures, recovering from them, just
to dive into another bad relationship.
It got me.
I realized how many
of us make finding the right life partner our priority. The one and only
aspiration in life, the goal which we are going to persue no matter the
consequences. We desperately strive to
end up with the wedding ring on our finger (or at least the promise of happily
ever after when we will buy prosthesis together) not even bothering if it is
good for us. We tend to believe that only in couple we can be truly happy.
Complete. Worthy.
That only then the
life has sense.
Do not get me wrong.
I want to find someone who I can laugh into the ear at 3 am just because I
recalled some funny story from the day before or cry to because I no longer can
survive on a chocolate detox. Someone who will accept my odd habits like dancing
in the middle of the shop aisle or bitching about snow in the middle of
December and someone who will find some
place in the drawer for my favourite pair of socks with giraffes. And yes, I
also feel lonely at times and I feel embarrased when once again I have noone to
ask to come with me for my cousin's wedding.
Or that mostly couples go to the theatres and aunts keep asking if they
are still alive when I will get married.
But still, I am
aware that I do not need to go on dates just for the sake of dating.
I do not have to
desperately look for something who will go with me to see the Deadpool.
I do not want to
subordinate my whole life searching for someone who will make my life complete.
Who will release me
from loneliness.
Who will rescue me.
Because deep inside
I know that the only person who can make my life complete is myself.
I have everything I
need.
The loving family,
supporting and amazingly understanding friends, great curiosity of the world,
unlimited appetite for life and the hope that the rest will come in time.
Komentarze
Prześlij komentarz