Przejdź do głównej zawartości

It feels like there's oceans between me and you



Kuźnica.
Floryda.
Kuźnica.
Białystok.
Floryda.
Cagliari.
Białystok.
Kraków.
Vejle.
Kuźnica.
Białystok.
Warszawa.

Moje raptem (i aż!) dwudziestopięcioletnie życie mogłoby się streścić w tych kilku miejscach. Na trasie nabazgranej pospiesznie na mapie. Na (ostatnio) ciągłych przeprowadzkach. Nowych mieszkaniach. Współlokatorach. Pakowaniu. Rozpakowywaniu.
Na stresie związanym z każdą przeprowadzką. Z zaczynaniem wszystkiego na nowo.

Wolę jednak by zostało opisane we wszystkich znajomościach, które zawarłam pomiędzy jednymi współrzędnymi geograficznymi a drugimi.
Pomiędzy jednym rozpakowywaniem walizki, a zapełnianiem jej po raz kolejny.
Pomiędzy każdym nieśmiałym ,,cześć" i przyzwyczajaniem się do swoich mniej lub bardziej dziwacznych nawyków.


Jako osoba, która została pobłogosławiona grupą stałych przyjaciół nabytych w wieku przedszkolnym, nie sądziłam nigdy, że spotka mnie coś więcej.

Bo jestem i tak szczęściarą.

Jestem otoczona przez grono osób, które widziały mnie w wydzierganych przez moją mamę swetrach i welurowych geterkach podciągniętych wysoko, prawie pod obojczyki, które przeżywały ze mną moje pierwsze miłości, obserwowały pierwsze spadanie z głośnika podczas jednej z imprez sylwestrowych, znają mój apetyt (także na życie), moje wszystkie kompromitujące historie, ba! w większości były ich świadkami, wiedzą, jak wyglądam nad ranem i jak potrafię narzekać na wszystko, znają moje humory i dziwne poczucie humoru, a jednak wciąż są przy mnie. Niezmiennie.

Dlatego też nigdy nie sądziłam, że spotka mnie coś więcej. Myślałam, że już i tak wygrałam los na loterii. Zestrzeliłam właściwą puszkę z wesołym miasteczku i otrzymałam w nagrodę największego, najbardziej puchatego misia.
A jednak.

Każda podróż, każda zmiana miejsca zamieszkania obfitowała w nowe znajomości.

W Białymstoku narzekało się na wszystko i jadło bajecznie gęstą gorącą czekoladę w Centralu.
Na Florydzie kłóciło się po polsku i hiszpańsku między alejkami w hipermarkecie i oglądało bajki w nieskończoność.
W Cagliari pływało się w morzu o 5 rano w październiku, opijało sangrią w porcie, gotowało obiady o 4 nad ranem i wstawało z liściem rukoli na policzku.
W Krakowie oglądało się brodatą Eurowizję, śmiało z czkawki Grzegorza, ganiało gołębie, tańczyło plemienny taniec na cześć sernika, skakało przez kurtynę wodną na Rynku.
W Vejle toczyło się zażarte dyskusje w ulubionej piekarni. 
A w Warszawie karmi się wszystkich czekoladą i męczy swoim głupim śmiechem w godzinach pracy.

A w międzyczasie się tęskni.
Za wszystkimi i wszystkim.
Bo o ile jest się uprzywilejowanym posiadaniem przyjaciół na różnych długościach i szerokościach geograficznych, zawsze się tęskni.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Poczytaj mi, mamo

Było to w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Wydarzenie zbyt małej wagi emocjonalnej i narodowej, bym zapamiętała dokładną datę. Przyszli. Oni. W moich oczach doskonali. Dojrzali. Wiedzący wszystko (a jak się po latach okazało: i nic). Popularni i hołubieni w całej szkole. Oni. Bohaterowie naszych opowieści podczas 10 minutowych przerw. Ośmioklasiści. Ogłosili konkurs szybkiego czytania. I wyszli. Tydzień później odbył się konkurs. Wygrałam, bo wygrywać lubiłam, a wówczas czytanie zajmowało mi tyle co teraz wymyślenie powodu, by tego nie robić. Bo sprzątanie. Bo praca. Bo netflix. Bo piórko latające po pokoju i każące się złapać zanim opadnie na podłogę. Bo kanapka. Bo nic i wszystko, i to w nanosekundę. Wygrałam. W wieku lat 7-8 czytałam szybciej niż połowa 14latków. Fakt miły, jednak niezasługujący na wspominki podczas rozmowy kwalifikacyjnej.  Wystarczający jednak, by zostać wyczytana i pogładzona po ramieniu na apelu szkolnym na zakończenie roku...

O Niej i Kubie słów kilka. Lub więcej.

Siedzieliśmy na nagrzanej jeszcze południowym słońcem ławce. Pamiętam do dziś z jaką łatwością schodziła z niej biała, łuszcząca się niczym skóra węża farba. Nie pamiętam tylko, czy zdzierałam ją z nudów czy ze zdenerwowania. Nie lubię tłumów, zbytniej bliskości nieznanych mi ludzi. Ich bezczelności w siadaniu 3 cm od mojej ręki, kiedy cztery rzędy dalej są wolne miejsca i lepsze widoki. Ich głośnego przechwalania się czymś zupełnie pozbawionego powodu do dumy. Jednak trudno było mi wtedy zaznać odrobiny spokoju wśród tuzinów ludzi, którzy wylęgli niczym otępiałe zombie ze swojej pracy, zachłanni, by złapać pierwsze wtedy prawdziwe promienie słoneczne. By napawać się czymś innym niż szarością ulicznego betonu i granatem korporacyjnej wykładziny. Właściwie nie powinnam im się dziwić, sama należałam wtedy do podgatunku człowieka, w którego oczach znajdziesz tylko promieniowanie pracowego komputera i ciche wołanie o odrobinę wolności. Siedzieliśmy tak, udając, że rozmowa się klei i...

Lekcja anatomii

Mówi się, że człowiek składa się w 60-70% z wody, pozostałe zaś procenty przypadają lipidom, kwasom nukleinowym czy też składnikom nieorganicznym. Mam nieco odmienne zdanie na ten temat i chociaż moje ciało wydawałoby się być chodzącym zbiornikiem naparu z pokrzywy i niespożytej ilości skonsumowanej czekolady, wciąż zuchwale śmiem twierdzić, że człowiek w 90% składa się z małych gestów, przyzwyczajeń i tysiąca irytacji zbieranych czule przez lata i chowanych skrycie gdzieś w okolicach trzustki. I narracji, którą sam sobie wybrał, by przedstawić światu. Mój tata, na przykład, składał się głównie z trufli, które kupował nałogowo i które podjadał potajemnie, myśląc, że nikt nie usłyszy tuptania co dwie minuty do kuchni i szeleszczenia papierków, które godnie wtórowały perfekcyjnej dykcji Lucjana Szołajskiego, podkładającemu głos pod zapewne kolejny film o przygodach nieustraszonego Winnetou. Składał się (a przynajmniej jego ubranie) z sierści wszystkich obcych, często b...