Przejdź do głównej zawartości

I guess I'm too selfish to travel well with other people


Zdawałoby się, że mogłabym napisać stustronnicowy hymn pochwalny na cześć podróżowania, a i tak nie byłabym w stanie opisać nawet połowy korzyści, jakie ono daje (a przy okazji straciłabym większość znajomych, którzy z czystej sympatii chcieliby przebrnąć przez moje wypociny). Nie od dziś wiadomo, że uwielbiam przemieszczanie się z punktu A do punktu B, niezależnie od odległości, jaka jest pomiędzy nimi (choć zwykle jest to stała, wydeptana już dobrze trasa pomiędzy moim pokojem a lodówką).

Podróżowanie wyzwala. Wzbogaca. Ukierunkowuje. Otwiera wszelkie wcześniej zamknięte pory i pomaga skórze oraz umysłowi w końcu oddychać. Pokazuje nowe możliwości. Odkrywa emocje. Rozbiera z uprzedzeń i zbyt ciasnego postrzegania świata.  Uczy niezależności.  Obnaża nowe smaki. Zapoczątkowuje  nowe znajomości...

Nie bez przyczyny ostatnie stwierdzenie zdaje się zatrzymać gdzieś w czasoprzestrzeni. Zawsze śmieję się, gdy opowiadam komuś o moich planach wyjazdowych. Nie trzeba być wróżbitą Maciejem z popularnej stacji ezoterycznej, by przewidzieć tok takiej rozmowy.  Prócz standardowego,, Gdzie się wybierasz?", pada kolejne, równie wyczekiwane pytanie : ,,Z kim jedziesz?". To ten moment, gdy wyostrzam swoje zdolności obserwacyjne i bacznie przyglądam się twarzy mojego współrozmówcy, która niemal zawsze wyraża szczere zdziwienie moją odpowiedzią. Tak, jadę sama. Nie, nikt mnie nie wystawił. Tak, trochę na pewno się boję. Nie, nie chcę czekać, aż inni znajomi dostaną zgodę na urlop i może do mnie dołączą.

Samotne podróżowanie jest tak naprawdę  samotne tylko na samym początku, w momencie planowania. Od kiedy zasiadasz na swoim miejscu czy to w pociągu, samolocie czy też bryczce konnej, jesteś otoczony przez innych ludzi. Gdy wysiadasz w miejscu docelowym, musisz się z kim dogadać. Czy to z kierowcą taksówki, panią w okienku informacji na dworcu kolejowym, panem sklepikarzem czy pierwszym lepszym przechodniem, który łaskawie odwzajemni Twój uśmiech i przystanie na chwilę, by wydukać, być może w zupełnie  nieznanym Ci języku, że nie wie, gdzie jest Twój hostel, ale wie za to jak dojść do budki z najlepszą pizzą w mieście. 

Jesteś zdany na samego siebie, a jeśli nie potrafisz czytać mapy tak jak ja lub zapomniałeś sprawdzić trasy wcześniej, lub nawet nie otworzyłeś kupionego 5 minut przed wyjazdem przewodnika (patrz: znowu ja), liczysz na pomoc innych. Jeśli ,,grosz do grosza, a będzie kokosza", tak dwa zejścia z wyznaczonej ścieżki robią już z Ciebie największego stalkera tubylców i najbardziej rozgadanego turystę. Przy okazji ktoś nauczy Cię przeklinać w regionalnej gwarze, wyjawi lokalizację najlepszej kawiarni w okolicy czy też zaprosi na wieczorne grupowe wyjście na imprezę. 

Jeśli codziennie będziesz zaglądał do tej samej kawiarenki i nie tylko dlatego, że serwują tam najlepszą (bądź najtańszą) kawę, ale głównie dlatego, że jest najbliżej Twojego tymczasowego miejsca zamieszkania, a Ty gubisz się, jeśli wyjdziesz 5 metrów poza swój dobrze znany rewir, obsługa zacznie traktować się jak dawno niewidzianego kuzyna i zacznie dokarmiać Cię niczym stęskniona babcia na święta Bożego Narodzenia (ok, kto mnie zna, ten, wie, jak bardzo to się mija z prawdą - chociażby dlatego, że sama dbam o swoje systematyczne dokarmianie).

Samotne podróżowanie jest dalekie od samotności (no chyba, że jest się obrażonym na cały świat ponurakiem, który dodatkowo złożył śluby milczenia tuż przed kupieniem biletu na pociąg).  Poza tym, zawsze masz u swego boku najlepszego przyjaciela, jakiego możesz mieć - siebie.

Zatem zwiedzaj. Odkrywaj. Poznawaj.
Także samego siebie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

And suddenly you know...It's time to start something new.

Kiedyś tam ktoś tam powiedział nam, że zmiany są złe. Że są be i nie przyniosą nam nic innego jak kolejny powód, by łykać ibuprofen częściej niż tabletki z olejem z wątroby rekina. A my  naiwnie uwierzyliśmy mu jak amerykańskim naukowcom, wróżącym z krzyku świstaka jak z fusów świeżo zmielonej kawy Tchibo. Bo kwestionować to nam się tylko opłaca cenę przy biedronkowej kasie, gdy w gazetce promocyjnej kwota wołała czerwonym kapslokiem trzy grosze taniej. W dobie szeroko pojętego konformizmu i prokrastynacji, siedzimy na naszych idealnie wypracowanych z Ewką czy inną Lewandowską pośladkach, bo żadna rzewna nuta w radio nie powiedziała nam, że zmiany przyniosą nam ukojenie i suche oczodoły. Nauczeni kolejną bezsensowną aktualizacją systemu operacyjnego naszego smartfonu plujemy sobie w brodę, bo przecież jedenastka była bardziej intuicyjna, a przyzwyczajenie się do nowej, o 1mm większej czcionki jest zbyt bolesne dla naszego codziennego żywota. Nie zmieniamy niczego sami dopóki

Poczytaj mi, mamo

Było to w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Wydarzenie zbyt małej wagi emocjonalnej i narodowej, bym zapamiętała dokładną datę. Przyszli. Oni. W moich oczach doskonali. Dojrzali. Wiedzący wszystko (a jak się po latach okazało: i nic). Popularni i hołubieni w całej szkole. Oni. Bohaterowie naszych opowieści podczas 10 minutowych przerw. Ośmioklasiści. Ogłosili konkurs szybkiego czytania. I wyszli. Tydzień później odbył się konkurs. Wygrałam, bo wygrywać lubiłam, a wówczas czytanie zajmowało mi tyle co teraz wymyślenie powodu, by tego nie robić. Bo sprzątanie. Bo praca. Bo netflix. Bo piórko latające po pokoju i każące się złapać zanim opadnie na podłogę. Bo kanapka. Bo nic i wszystko, i to w nanosekundę. Wygrałam. W wieku lat 7-8 czytałam szybciej niż połowa 14latków. Fakt miły, jednak niezasługujący na wspominki podczas rozmowy kwalifikacyjnej.  Wystarczający jednak, by zostać wyczytana i pogładzona po ramieniu na apelu szkolnym na zakończenie roku. Na

Lekcja anatomii

Mówi się, że człowiek składa się w 60-70% z wody, pozostałe zaś procenty przypadają lipidom, kwasom nukleinowym czy też składnikom nieorganicznym. Mam nieco odmienne zdanie na ten temat i chociaż moje ciało wydawałoby się być chodzącym zbiornikiem naparu z pokrzywy i niespożytej ilości skonsumowanej czekolady, wciąż zuchwale śmiem twierdzić, że człowiek w 90% składa się z małych gestów, przyzwyczajeń i tysiąca irytacji zbieranych czule przez lata i chowanych skrycie gdzieś w okolicach trzustki. I narracji, którą sam sobie wybrał, by przedstawić światu. Mój tata, na przykład, składał się głównie z trufli, które kupował nałogowo i które podjadał potajemnie, myśląc, że nikt nie usłyszy tuptania co dwie minuty do kuchni i szeleszczenia papierków, które godnie wtórowały perfekcyjnej dykcji Lucjana Szołajskiego, podkładającemu głos pod zapewne kolejny film o przygodach nieustraszonego Winnetou. Składał się (a przynajmniej jego ubranie) z sierści wszystkich obcych, często b