Przejdź do głównej zawartości

I am the passenger


Jestem pasażerem. Każdego dnia podróżuję, nie ruszając się czasami nawet z miejsca (i nie mam tu na myśli ruchu obrotowego ziemi). Podróżuję w swojej głowie do miejsc, których nawet nie śmiałabym odwiedzić. Do których nie wiedziałabym jak w rzeczywistości dotrzeć. Ba! Niektóre z nich nawet nie zostały jeszcze odznaczone przez najwybitniejszych kartografów, a wszędobylski samochodzik Google Maps jeszcze do nich nie dojechał. Przemierzam odległe zakątki, rozciągając granice swojej wyobraźni. Tu zbędna jest jakakolwiek wiza, niepotrzebny jest też paszport. Jedyne, czego mi potrzeba, to otwarty umysł.

I choć otwarty umysł jest kluczowy w moim małym niby-podróżowaniu, przydaje się też on w autentycznym przemierzaniu granic. Nie zaszkodzi też odrobina pazerności. I dużo cierpliwości. 

Lista wydaje się być absurdalnie krótka. Moje podróżowe must-have to li i jedynie trzy rzeczy. Żeby to! Materialności im brak jak mnie brak umiarkowania w oglądaniu seriali. Trzy cechy. Ot, oto mój cały niezbędnik.

Wiem. Takie podejście wydaje się być nieżyciowe. Nieodpowiedzialne. A podróż niemożliwa. Przecież kolorowe i tak głośno krzyczące magazyny, blogi, eksperci od siedmiu boleści i parcia na szkło wysyłają nas wszystkich do sklepu z kilometrową listą zakupów. Potrzebujemy pięciu rodzajów japonek na samo wylegiwanie się przy basenie ośmiogwiazdkowego hotelu, okularów na pogodę i niepogodę, na podróżowanie samotne i w towarzystwie, dziesięciu przewodników z jedną i tą samą przestarzałą mapą, kremu na otarcia, balsamu na spierzchnięcia, korektora na gburowatego kompana podróży, notesu, by mieć gdzie zapisać wszystkie wycieczkowe rozczarowania i dobrego parasola, ponieważ przeczytaliśmy na onecie, że lasy deszczowe w Brazylii są zgubne. Dodajmy do tego koszty dobrego aparatu, bo trzeba się pochwalić znajomym przyzwoitymi i najlepiej profesjonalnymi ujęciami z wyprawy, kieszonkowe na te wszystkie kubki z napisem "I <3 .... [tu wpisujemy wybrane miasto]" i plastikowych miniaturek lokalnych zabytków, a także leki na niestrawność, bo pewnie lokalna kuchnia przysporzy nam problemów, a, jaka szkoda!, nie serwują tam schabowych.

Po wyjściu z takich zakupów nie skończymy inaczej, jak z bólem głowy i niechęcią do ruszania się poza próg własnego domu. I nie, nie mówię tu, że takie podejście jest złe, niedobre, a osoby przygotowujące się skrupulatnie do wyjazdu zasługują na potępienie i usunięcie ich ze znajomych na Facebooku. Nie. Przypatruję im się z nieukrywaną ciekawością, gdy biegają tak szaleńczo, przygotowując się do wyjazdu, gdy jedyne na co sama poświęcam czas to odpowiednie nastrojenie się.

Po wielu godzinach spędzonych w drodze wiem już, że nowe buty do wspinaczki dobrane idealnie pod kolor etui na paszport nie pomogą, jeśli nasz pociąg/autobus/samolot/psi zaprzęg spóźnia się już czwartą godzinę. Najsmuklejszy kapelusik przeciwsłoneczny nie ukryje naszego zdziwienia i poddenerwowania, gdy czekamy na podanie zamówionego wcześniej obiadu, a do naszego stolika dosiada się obcy Senegalczyk i nie chce odejść. Żadne poradniki nie nauczą nas także jak rozwikłać zagwozdkę: jak pochłaniać ze smakiem flaki, a krzywić się na samą myśl o spożyciu baluta? *

Przed każdym wyjazdem pakuję zatem naprawdę podstawowe rzeczy, nie zapominając, że najważniejsze jest moje nastawienie. Otwarta głowa i zrozumienie dla inności, cierpliwość dla tak często zawodzących środków transportu, jak i wobec ludzi, a także, a może przede wszystkim, pazerność, by zobaczyć i dowiedzieć się jak najwięcej. 

I tak jak śpiewał Iggy Pop:




And everything was made for you and me 
All of it was made for you and me 
'Cause it just belongs to you and me 
So let's take a ride 
And see what's mine ** 









*ugotowane jajko z zarodkiem kurczaka, bądź kaczki. „Wiek” takiego ptaszka w środku dochodzi nawet do 3 tygodni. Baluta należy jeść z octem i solą. Najpierw wypija się płyn znajdujący się w środku jajka, a potem zjada resztę. (źródło: Internet i namiętnie oglądane dziwaczne programy kulinarne).
**

I wszystko jest stworzone dla Ciebie i dla mnie
Wszystko to jest stworzone dla Ciebie i dla mnie
Bo to po prostu należy do Ciebie i do mnie
Więc zróbmy sobie przejażdżkę
I zobacz co należy do mnie

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

And suddenly you know...It's time to start something new.

Kiedyś tam ktoś tam powiedział nam, że zmiany są złe. Że są be i nie przyniosą nam nic innego jak kolejny powód, by łykać ibuprofen częściej niż tabletki z olejem z wątroby rekina. A my  naiwnie uwierzyliśmy mu jak amerykańskim naukowcom, wróżącym z krzyku świstaka jak z fusów świeżo zmielonej kawy Tchibo. Bo kwestionować to nam się tylko opłaca cenę przy biedronkowej kasie, gdy w gazetce promocyjnej kwota wołała czerwonym kapslokiem trzy grosze taniej. W dobie szeroko pojętego konformizmu i prokrastynacji, siedzimy na naszych idealnie wypracowanych z Ewką czy inną Lewandowską pośladkach, bo żadna rzewna nuta w radio nie powiedziała nam, że zmiany przyniosą nam ukojenie i suche oczodoły. Nauczeni kolejną bezsensowną aktualizacją systemu operacyjnego naszego smartfonu plujemy sobie w brodę, bo przecież jedenastka była bardziej intuicyjna, a przyzwyczajenie się do nowej, o 1mm większej czcionki jest zbyt bolesne dla naszego codziennego żywota. Nie zmieniamy niczego sami dopóki

Poczytaj mi, mamo

Było to w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Wydarzenie zbyt małej wagi emocjonalnej i narodowej, bym zapamiętała dokładną datę. Przyszli. Oni. W moich oczach doskonali. Dojrzali. Wiedzący wszystko (a jak się po latach okazało: i nic). Popularni i hołubieni w całej szkole. Oni. Bohaterowie naszych opowieści podczas 10 minutowych przerw. Ośmioklasiści. Ogłosili konkurs szybkiego czytania. I wyszli. Tydzień później odbył się konkurs. Wygrałam, bo wygrywać lubiłam, a wówczas czytanie zajmowało mi tyle co teraz wymyślenie powodu, by tego nie robić. Bo sprzątanie. Bo praca. Bo netflix. Bo piórko latające po pokoju i każące się złapać zanim opadnie na podłogę. Bo kanapka. Bo nic i wszystko, i to w nanosekundę. Wygrałam. W wieku lat 7-8 czytałam szybciej niż połowa 14latków. Fakt miły, jednak niezasługujący na wspominki podczas rozmowy kwalifikacyjnej.  Wystarczający jednak, by zostać wyczytana i pogładzona po ramieniu na apelu szkolnym na zakończenie roku. Na

Lekcja anatomii

Mówi się, że człowiek składa się w 60-70% z wody, pozostałe zaś procenty przypadają lipidom, kwasom nukleinowym czy też składnikom nieorganicznym. Mam nieco odmienne zdanie na ten temat i chociaż moje ciało wydawałoby się być chodzącym zbiornikiem naparu z pokrzywy i niespożytej ilości skonsumowanej czekolady, wciąż zuchwale śmiem twierdzić, że człowiek w 90% składa się z małych gestów, przyzwyczajeń i tysiąca irytacji zbieranych czule przez lata i chowanych skrycie gdzieś w okolicach trzustki. I narracji, którą sam sobie wybrał, by przedstawić światu. Mój tata, na przykład, składał się głównie z trufli, które kupował nałogowo i które podjadał potajemnie, myśląc, że nikt nie usłyszy tuptania co dwie minuty do kuchni i szeleszczenia papierków, które godnie wtórowały perfekcyjnej dykcji Lucjana Szołajskiego, podkładającemu głos pod zapewne kolejny film o przygodach nieustraszonego Winnetou. Składał się (a przynajmniej jego ubranie) z sierści wszystkich obcych, często b