Przejdź do głównej zawartości

"You is kind. You is smart. You is important."*

W życiu każdej niepracownicy bądź niepracownika roku nadchodzi ten jakże niespodziewany, a jednak wyczekiwany moment, gdy pomiędzy środową a czwartkową nudą dzwoni telefon. I nie jest to miły, lecz jakże uparty pan proponujący nową usługę bankową, koleżanka, która chce nadrobić towarzyskie zaległości czy zniecierpliwiony członek rodziny, który czeka już jakiś czas na  naszą wiadomość, a potencjalny pracodawca (bądź miła pani sekretarka lub HRowiec). Gdy pierwsze emocje opadną i uda nam się opanować zaskoczenie na tyle, by w miarę zrozumiale i trzeźwo przeprowadzić rozmowę, jednocześnie próbując sobie przypomnieć, czym zajmuje się firma, do której aplikowaliśmy, zostaniemy zaproszeni na rozmowę kwalifikacyjną. Po przybiciu sobie mentalnej piątki i odtańczeniu rytualnego tańca bezrobotnych, nagle pojawia się pytanie: i co teraz?

Oczywiście lecimy na oślep w kierunku szafy, w nadziei, że wydobędziemy z niej coś, co w magiczny sposób przemieni nas w odpowiedzialnego i godnego zaufania kandydata na dane stanowisko, a jednocześnie nie upodobni nas w kij od szczotki. Profesjonalizm bez nadęcia nie przychodzi łatwo, zwłaszcza, jeśli z naszej garderoby wypadają wyciągnięte różowe swetry i jaskrawożółte buty sportowe. Po spędzeniu dobrych kilkunastu (jeśli nie kilkudziesięciu) minut w odzieżowych okopach, po dokonaniu kalkulacji i zdaniu sobie sprawy, że matura przecież nie była aż tak dawno, a na egzaminy ustne przecież trzeba było w czymś się zaprezentować, aby zamaskować braki snu i, jakże często, wiedzy, znajdujemy strój idealny. A przynajmniej jedyny, który nadaje się na tego typu spotkanie.

Skoro wiemy już, że na rozmowę rekrutacyjną nie pójdziemy w lekko infantylnej bluzie z wizerunkiem Kermita, a marynarka z czasów bierzmowania przeżyje swoją drugą młodość, musimy przygotować się jakoś do rozmowy. Jako przybrane i jakże wdzięczne dziecko Internetu ufam bezgranicznie wszystkiemu, co pokaże mi wujek Google. Począwszy od oficjalnej strony firmy (a jeśli firma święci triumfy za granicą, także jej angielską/rosyjską wersję), artykuły prasowe, wikipedię, blogi, na których można znaleźć wzmianki na temat X Company ,  a skończywszy na głęboko ukrytych forach internetowych, na których chwalą się lub żalą byli lub też obecni pracownicy.

Po dokonaniu takiego małego śledztwa i uznaniu siebie za godnego następcę Sherlocka lub przynajmniej komisarza Aleksa, czas zmierzyć się z właściwym wrogiem. I nie, nie mam tu na myśli potencjalnego pracodawcy. Czego, a może kogo obawiam się najbardziej podczas rozmowy kwalifikacyjnej? Siebie! (tak, dobrze przeczytaliście).

Jestem osobą wykształconą, ogarniętą, potrafię też ułożyć co najmniej dwa zdania złożone, jednak za żadne skarby nie potrafię się zareklamować, sprzedać, a to przecież o to chodzi podczas rozmowy w sprawie pracy. 

Przez wszystkie lata mojej edukacji powtarzano mi jak ważna jest skromność i ciężka praca, jak nie należy spoczywać na laurach, a nieustannie iść do przodu, rozwijać się, przy okazji milcząc o swoich osiągnięciach, by nie narazić się na zazdrość lub złośliwości kolegów. Odniosłeś sukces? Super, ale już więcej o tym nie mów. Wygrałeś konkurs? Weź udział w kolejnym, by udowodnić innym, że nie był to przypadek lub znajomy w komisji. Nikogo nie obchodzi, czy jesteś biegły w portugalskim, że grasz na tamburynie, czy w wieku 4 lat zaprojektowałeś most żelbetowy. Mamy być skromni, pokorni i pracowici. Zdobywać nowe tytuły, umiejętności, a dyplomy chować głęboko do szuflady. Mamy się nieustannie rozwijać, zgłębiać tajniki chińskiego parzenia herbaty, medytować w języku migowym, grać na giełdzie, zdobywać szczyty, dopisywać kolejne skróty przed nazwiskiem i milczeć o tym wszystkim. Do czasu... Do czasu rozmowy kwalifikacyjnej.

Powoli uczę się doceniać to, co mam, kim jestem i co osiągnęłam, a przede wszystkim nie wstydzić się mówić o tym głośno. I nie tylko podczas rozmowy kwalifikacyjnej, ale i na co dzień. W myśl zasady: bądź swoim panem, przyjacielem i... najlepszą agencją reklamową! ;) 

* cytat z filmu "The Help"

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

And suddenly you know...It's time to start something new.

Kiedyś tam ktoś tam powiedział nam, że zmiany są złe. Że są be i nie przyniosą nam nic innego jak kolejny powód, by łykać ibuprofen częściej niż tabletki z olejem z wątroby rekina. A my  naiwnie uwierzyliśmy mu jak amerykańskim naukowcom, wróżącym z krzyku świstaka jak z fusów świeżo zmielonej kawy Tchibo. Bo kwestionować to nam się tylko opłaca cenę przy biedronkowej kasie, gdy w gazetce promocyjnej kwota wołała czerwonym kapslokiem trzy grosze taniej. W dobie szeroko pojętego konformizmu i prokrastynacji, siedzimy na naszych idealnie wypracowanych z Ewką czy inną Lewandowską pośladkach, bo żadna rzewna nuta w radio nie powiedziała nam, że zmiany przyniosą nam ukojenie i suche oczodoły. Nauczeni kolejną bezsensowną aktualizacją systemu operacyjnego naszego smartfonu plujemy sobie w brodę, bo przecież jedenastka była bardziej intuicyjna, a przyzwyczajenie się do nowej, o 1mm większej czcionki jest zbyt bolesne dla naszego codziennego żywota. Nie zmieniamy niczego sami dopóki

Poczytaj mi, mamo

Było to w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Wydarzenie zbyt małej wagi emocjonalnej i narodowej, bym zapamiętała dokładną datę. Przyszli. Oni. W moich oczach doskonali. Dojrzali. Wiedzący wszystko (a jak się po latach okazało: i nic). Popularni i hołubieni w całej szkole. Oni. Bohaterowie naszych opowieści podczas 10 minutowych przerw. Ośmioklasiści. Ogłosili konkurs szybkiego czytania. I wyszli. Tydzień później odbył się konkurs. Wygrałam, bo wygrywać lubiłam, a wówczas czytanie zajmowało mi tyle co teraz wymyślenie powodu, by tego nie robić. Bo sprzątanie. Bo praca. Bo netflix. Bo piórko latające po pokoju i każące się złapać zanim opadnie na podłogę. Bo kanapka. Bo nic i wszystko, i to w nanosekundę. Wygrałam. W wieku lat 7-8 czytałam szybciej niż połowa 14latków. Fakt miły, jednak niezasługujący na wspominki podczas rozmowy kwalifikacyjnej.  Wystarczający jednak, by zostać wyczytana i pogładzona po ramieniu na apelu szkolnym na zakończenie roku. Na

Lekcja anatomii

Mówi się, że człowiek składa się w 60-70% z wody, pozostałe zaś procenty przypadają lipidom, kwasom nukleinowym czy też składnikom nieorganicznym. Mam nieco odmienne zdanie na ten temat i chociaż moje ciało wydawałoby się być chodzącym zbiornikiem naparu z pokrzywy i niespożytej ilości skonsumowanej czekolady, wciąż zuchwale śmiem twierdzić, że człowiek w 90% składa się z małych gestów, przyzwyczajeń i tysiąca irytacji zbieranych czule przez lata i chowanych skrycie gdzieś w okolicach trzustki. I narracji, którą sam sobie wybrał, by przedstawić światu. Mój tata, na przykład, składał się głównie z trufli, które kupował nałogowo i które podjadał potajemnie, myśląc, że nikt nie usłyszy tuptania co dwie minuty do kuchni i szeleszczenia papierków, które godnie wtórowały perfekcyjnej dykcji Lucjana Szołajskiego, podkładającemu głos pod zapewne kolejny film o przygodach nieustraszonego Winnetou. Składał się (a przynajmniej jego ubranie) z sierści wszystkich obcych, często b