Tysiące wirtualnych i
rzeczywistych głosów powtarzają mi, że to mój czas. Mój rok.
Mój dzień. Moje eldorado. To właśnie teraz mam być szczęśliwa
i spełniona. Najlepiej jeszcze mam się uśmiechać
w rozmiarze XS, otoczona tłumem przyjaciół i adoratorów, pomiędzy imprezą dekady a lotem na Fiji. Mam napawać się wegańską
rzeczywistością i popijać to wszystko bezalkoholowym Dostojewskim.
A w międzyczasie zdobywać kolejny szczyt. Bądź
surfować. Ja natomiast surfuję jedynie w swoim wyimaginowanym
świecie, gdzie czekolada nie tuczy, monotematyczne seriale nie
wciągają, kac działa kojąco na moją cerę i morale, byczenie się
w domu to najbardziej wyrafinowana forma rozrywki, a wszelkie prace i
obowiązki są już dawno odhaczone z mojej listy. I nie jestem nadal
jedyną singielką w towarzystwie.
Od najmłodszych lat media karmiły mnie wizerunkiem wyidealizowanego świata. Każdy
przyuliczny billboard kusił mnie nieskazitelnym życiem wśród
nieskalanej niczym bieli ikeowskich mebli. Niepozorny kiosk ruchu
wydał się magazynem perfekcyjnych twarzy oprószonych najnowszym
pudrem Chanel. Błaha reklama telewizyjna uczyła mnie od dziecka jak
z gracją i wdziękiem wyczyścić toaletę i wciąż budzić
pożądanie u swojego partnera. W dodatku każdy wytwór fabryki snów
opowiadał mi słodki sen o Panu Właściwym, który czeka tuż za
rogiem. Bądź już jest w moim życiu, ale ukrywa się pod maską
najlepszego przyjaciela. Nafaszerowana takimi obrazami śniłam
wiecznie w technikolorze. I z fajerwerkami. Jednak po
wymuszonym przebudzeniu i zrobieniu dokładnego rachunku sumienia o
szóstej nad ranem okazało się, że bliżej mi do depresji niż
upragnionych wakacji w stylu safari z moim partnerem i szczekającym
pupilem. Otóż mam 24 lata, studia magisterskie (i omamy
zbliżającego się bezrobocia), puste łóżko i brak wizji
nagrzania go w najbliższym czasie, brak pomysłu na siebie, a
wymarzonej podróży nie zafunduje mi raczej wygasająca powoli
legitymacja studencka i debet na koncie. Od kiedy też przyszła jesień, moje ciało zaczęło prowadzić niespodziewaną ekspansję
terytorialną, zatem mogę zapomnieć też o roli w reklamie
najmodniejszego salonu fitness. Daleko mi do kobiety sukcesu z moich
snów. Ba, daleko mi do tego, by taka chociaż otarła się niechcący
o moje ramię w jednej z popularniejszych kawiarni. Jakby wyczuwała,
że osobie potrafiącej oparzyć się zimną herbatą daleko do
glamour i triumfu w świecie biznesu. Doprawdy, niedorzeczne. Jak
zatem udało mi się uniknąć szafki pełnej antydepresantów
i wieczornego wycia do romantycznych, ale jakże
przygnębiających przebojów Adele? Jakim cudem udało mi się
zostać tak nieperfekcyjną w świecie, w którym nawet noworodki
uczone są melodyjnego i rytmicznego płaczu?
Daleko mi do ideału, to
pewne. I tyczy się to zarówno mojego wyglądu zewnętrznego, jak
i charakteru. Mój wzrost krzyczy:
przeciętność, a figura lubi płatać mi figle i od czasu do czasu
boczy się na mnie za zbytnie upodobanie do produktów bogatych w
cukier i kakao. Moje włosy nie błyszczą jak tafla jeziora w
księżycową noc, tym bardziej nie są uniesione przez magiczne
bąbelki 24h na dobę (winię za to Alicję Bachledę-Curuś i zgubną
moc szamponu). Oczy, owszem, są i to całkiem duże
i ładne, zeza i większych wad brak. Usta, choć wąskie,
mieszczą zaskakująco dużo słów i narzekań. Błyskotliwość
spora, tak samo jak i zdolność do analitycznego myślenia i
rozkładania wszystkiego na czynniki pierwsze. Niestety, nie
odziedziczyłam za to żadnych talentów, którymi mogłabym się
pochwalić na którymś z portali społecznościowych. Nie śpiewam,
a wyję, nie tańczę, a pląsam, rysunki są znośne, lecz nie
zachwycają. Do aktorstwa się nie nadaję. Ba, nawet nie potrafię
porządnie skłamać. Nie potrafię także opowiedzieć dobrego
żartu. Nie dlatego nawet, że zapominam go w
trakcie mówienia, tylko dlatego, że po pierwszych słowach wybucham
śmiechem i reszta kawału zanika wśród dzikich chichotów (i tak,
jestem wtedy jedyną osobą, która się śmieje). Jedynym talentem,
który posiadam, wydaje się być niespotykana zdolność do robienia
sobie krzywdy (w kręgu znajomych jestem dobrze znana jako
kolekcjoner siniaków i blizn). Ludzi lubię, ale w odpowiednich
dawkach. Uwielbiam swoich przyjaciół, lecz zapominam o nich dbać.
I choć jednego dnia mogę skakać ze szczęścia na widok nowego
chodnika, następnego zasiadam już przy biurku, aby napisać skargę
na krzywo i zbyt głośno latające gołębie. Sprzeczna
sama w sobie. Zbyt głośna. Zbyt cicha. Ambitna, ale jakże łatwo
poddająca się. Wciąż łudzę się, że wszystko przyjdzie samo.
Podane na złotej tacy i posypane czekoladowym
confetti. Jestem skłonna do małych uzależnień. Poranną kawę
pokochałam jak własne dziecko (och, jakże toksyczna ta miłość…).
Mistrzyni małych dziwactw. Muszę być pierwszą osobą, która
przejrzy nowo zakupioną gazetę, nigdy też nie zastawię budzika na
godzinę, kończącą się na liczbę nieparzystą lub 0. Wszystkie
związki kończę w jeden sposób: szybki. Wysyłam miliony CV, by
potem nie odpowiadać na telefony. Chcę mieć bujne życie
towarzyskie, a kończę otulona kocem przed kolejnym odcinkiem
Przyjaciół. Marzy mi się bycie bardziej kobiecą, jednak moim
kolejnym zakupem nie będzie ultra zwiewna kopertowa sukienka, a
wygodne trampki. Z zazdrością spoglądam na Nigellę wijącą się
między piecykiem a kuchenką, kiedy sama nie potrafię nawet klepać
kotletów. Daleko mi do idealnej matki, żony, kochanki, studentki,
córki, przyjaciółki czy pracownicy. Nie oznacza to jednak, że
jedyne o czym myślę zaraz po przebudzeniu (i nie, nie wyglądam
wtedy bynajmniej jak Vivian Ward budząca się w ekskluzywnym hotelu
z perfekcyjnym skrętem każdego kosmyka włosów) to to, aby dążyć
do doskonałości.
Dlaczego? Jestem w pełni
świadoma swoich niedoskonałości i dziwactw. Powoli zaczynam się
do nich przyzwyczajać i nie uznawać ich za jakąś ujmę, skazę.
Uczę się je akceptować i oswajać. Śladem Woody’ego Allena chcę
ze swoich minusów uczynić chlubę. Znak rozpoznawczy. Skoro świat
pokochał zlęknionego neurotyka, to dlaczego nie mnie? Skoro Lena
Dunham i jej Dziewczyny przekonują miliony, że to w porządku nie
znać swojej drogi życiowej i wciąż się gubić, dlaczego i ja nie
mogę się pogubić i wciąż nie być określoną i zapiętą na
ostatni guzik? Przecież to moje wady czynią mnie unikalną i
oryginalną. Czynią mnie jakąś. Określoną. W świecie małych i
prościutkich nosków spod skalpela, biustu w rozmiarze 65E i
nienagannie ułożonych włosów nikt nie pomyli mnie ze sklepowym
manekinem. Kiedy wszystkim znudzi się kolejne talent show i kolejna
śpiewająca i przedząca na drutach gwiazdka
zacznie budzić irytację, a nie podziw , zostanie doceniony mój
brak nadzwyczajnych mocy. Gdy pracownik wielkiej agencji będzie
leczył kolejny wrzód żołądka i nerwicę, ja będę wierciła się
beztrosko na kanapie z pilotem w ręku. Oszlifowana i odessana pani z
telewizji nie sprzeda mi rewelacyjnego środka odchudzającego, a
nowonarodzona blogerka nie namówi mnie do zakupu
topornego i jakże paskudnego obuwia tylko dlatego, że taka moda (a
sponsor zapłacił krocie za reklamę na jej witrynie). Kiedy wokoło
pełno par, nie będę na siłę szukała uczucia
i marnowała swojego i czyjegoś czasu, ponieważ w Cosmo
napisano, że tylko będąc z kimś, mogę czuć się szczęśliwa i
spełniona. Nikt nie namówi mnie też do korekty połamanego w
dzieciństwie nosa. O czym miałabym potem opowiadać
podczas niezręcznych chwil ciszy na imprezie?
Mówię stanowcze NIE
perfekcji. Jestem leniwa. Niezdarna. Samotna. I niezdecydowana. I
wciąż to może być mój czas.
Więcej grzechów nie
pamiętam. Za wszystkie serdecznie dziękuję.
Komentarze
Prześlij komentarz