Przejdź do głównej zawartości

And suddenly you know...It's time to start something new.


Kiedyś tam ktoś tam powiedział nam, że zmiany są złe. Że są be i nie przyniosą nam nic innego jak kolejny powód, by łykać ibuprofen częściej niż tabletki z olejem z wątroby rekina. A my  naiwnie uwierzyliśmy mu jak amerykańskim naukowcom, wróżącym z krzyku świstaka jak z fusów świeżo zmielonej kawy Tchibo. Bo kwestionować to nam się tylko opłaca cenę przy biedronkowej kasie, gdy w gazetce promocyjnej kwota wołała czerwonym kapslokiem trzy grosze taniej.

W dobie szeroko pojętego konformizmu i prokrastynacji, siedzimy na naszych idealnie wypracowanych z Ewką czy inną Lewandowską pośladkach, bo żadna rzewna nuta w radio nie powiedziała nam, że zmiany przyniosą nam ukojenie i suche oczodoły. Nauczeni kolejną bezsensowną aktualizacją systemu operacyjnego naszego smartfonu plujemy sobie w brodę, bo przecież jedenastka była bardziej intuicyjna, a przyzwyczajenie się do nowej, o 1mm większej czcionki jest zbyt bolesne dla naszego codziennego żywota.

Nie zmieniamy niczego sami dopóki wielki demon XXI wieku zwany potocznie Przymusem Zewnętrznym (również znany lokalnie pod postacią złamanego serca, niespłacającego się kredytu, braku możliwości odpłatnego liczenia gwiazd w Koziej Wólce) nie przyjdzie i nami nie potrząśnie. I  nie rozbije wyimaginowanym kilofem naszych ścian bezpieczeństwa budowanych przez te wszystkie lata za pomocą dykty i śliny.

Ja jednak od zawsze lubowałam się w sprzeciwie, często nieuzasadnionym, lecz tak bardzo upragnionym. Kiedy w planszówce obwąchiwanej po raz pierwszy chłopak z dobroci serca doradzał mi, żebym była władcą dróg, bo sie opłaca, bo po zakończeniu rozgrywki zapłaci mi w złocie i chwale, ja okrzyknęłam się panią nieurodzajnych pól, bo chciałam, by decyzja należała do mnie. Nieważne jak stratna. Przecież od zawsze chciałam mieć swoje zdanie, chociażby pojedyncze nierozwinięte (och, syntaksie...). Pragnęłam głośno krzyczeć NIE, gdy wszyscy kiwali głowami i godzić się na rzeczy niegodne godzenia. Marzyłam, by z listy tysiąca rzeczy absurdalnych odhaczyć wszystkie na liście jako wykonane, by tylko udowodnić, że to możliwe. Może dlatego nigdy nie noszę parasolki, gdy piekna pani pogodynka z tv zapowiada kolejny potop... By udowodnić sobie i innym, że mokra głowa (i bluza, spodnie, skarpetki, sznurowadła) to nie koniec mojego i ich świata. I po kolejnej dawce antybiotyku można odżyć na nowo.

I może też dlatego ciągle zmieniam kod pocztowy. 
Ciągle zaczynam od nowa. 
Od nowa uczę się rozkładów jazdy tramwajów. 
Imion sąsiadów, jeśli wystarczająco glośno krzyczą je do siebie przez cienkie ściany bloku. 
Gubię się znów na korytarzach nowego biura. 
Mylę imiona nowych kolegów. 
Przystosowuję oddech do obcego jeszcze mikroklimatu. 
By głośno i klarownie sprzeciwić się twierdzeniu, że zmiany są złe. 
Że są koniecznością. 
Że następują tylko po wielkim wybuchu. 
Żeby udowodnić sobie, że mogę być sobą w każdych okolicznościach przyrody.
A życie jest równie pogmatwane niezależnie od rozpiętości geograficznej.

Komentarze

  1. Ja osobiscie zawsze uwazalam, ze jak cos nie pasuje, czujesz, ze to nie to lub poprostu za dlugo w jednak miesjcu to zmiana jest potrzebna... ba, wrecz wskazana.
    W ciagu 10 lat mialam 11 roznych prac ( part time jak i full time ) �� i wcale to nie znaczy, ze zmienialam prace co roku. W jednej pracowalam nawet 7 lat ���� szukalam, zmienialam bo po prostu chcialam sprobowac, sprawdzic czy bede to czula , czy mi sie nie znudzi. I wlasnie dzieki temu , ze sie nudzily od 6 lat robie to co naprawde kocham, mam przyjaciol na kilku kontynetach, bylam w cudownych miejscach, przezylam niezapomniane przygody, a przede wszystkim w koncu odnalazlam siebie .
    Izus wiec zmieniaj ile sie da .
    ‘Lepiej zalowac to co sie zrobilo, niz zalowac, tego, ze sie nigdy nie sprobowalo ‘

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Poczytaj mi, mamo

Było to w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Wydarzenie zbyt małej wagi emocjonalnej i narodowej, bym zapamiętała dokładną datę. Przyszli. Oni. W moich oczach doskonali. Dojrzali. Wiedzący wszystko (a jak się po latach okazało: i nic). Popularni i hołubieni w całej szkole. Oni. Bohaterowie naszych opowieści podczas 10 minutowych przerw. Ośmioklasiści. Ogłosili konkurs szybkiego czytania. I wyszli. Tydzień później odbył się konkurs. Wygrałam, bo wygrywać lubiłam, a wówczas czytanie zajmowało mi tyle co teraz wymyślenie powodu, by tego nie robić. Bo sprzątanie. Bo praca. Bo netflix. Bo piórko latające po pokoju i każące się złapać zanim opadnie na podłogę. Bo kanapka. Bo nic i wszystko, i to w nanosekundę. Wygrałam. W wieku lat 7-8 czytałam szybciej niż połowa 14latków. Fakt miły, jednak niezasługujący na wspominki podczas rozmowy kwalifikacyjnej.  Wystarczający jednak, by zostać wyczytana i pogładzona po ramieniu na apelu szkolnym na zakończenie roku. Na

Lekcja anatomii

Mówi się, że człowiek składa się w 60-70% z wody, pozostałe zaś procenty przypadają lipidom, kwasom nukleinowym czy też składnikom nieorganicznym. Mam nieco odmienne zdanie na ten temat i chociaż moje ciało wydawałoby się być chodzącym zbiornikiem naparu z pokrzywy i niespożytej ilości skonsumowanej czekolady, wciąż zuchwale śmiem twierdzić, że człowiek w 90% składa się z małych gestów, przyzwyczajeń i tysiąca irytacji zbieranych czule przez lata i chowanych skrycie gdzieś w okolicach trzustki. I narracji, którą sam sobie wybrał, by przedstawić światu. Mój tata, na przykład, składał się głównie z trufli, które kupował nałogowo i które podjadał potajemnie, myśląc, że nikt nie usłyszy tuptania co dwie minuty do kuchni i szeleszczenia papierków, które godnie wtórowały perfekcyjnej dykcji Lucjana Szołajskiego, podkładającemu głos pod zapewne kolejny film o przygodach nieustraszonego Winnetou. Składał się (a przynajmniej jego ubranie) z sierści wszystkich obcych, często b