Przejdź do głównej zawartości

You fall in love with people's minds.



Żyjemy w czasach, gdzie mianem tragedii określany jest niski stan baterii w telefonie, a palpitacji serca dostajemy na samo wyrażenie ,,słabe wifi". Podróżujemy nie z czystej ciekawości i chęci przygody, a by zapełnić czymś nasze zbyt blade i nijakie konto na Instagramie. Wychodzimy ze znajomymi do nowej knajpki, by przez trzy czwarte spędzanego tam czasu patrzeć nieprzytomnie w ekran swojego smartfona i oberwować życie innych. Krzywimy się tylko, gdy jakiś obcy podejdzie do nas, by spytać o drogę i tym samym przymusi nas do wyjęcia słuchawek z uszu, a co gorsza do tak bardzo niechcianej wymiany zdań.

Bo to, zdaje się, boli nas najbardziej. 
Rozmowa z drugim człowiekiem. 
Poparta szczerą chęcią poznania drugiej osoby, zainteresowaniem rozmówcą, wzbogacona o kontakt wzrokowy. Emocje. Śmiech. Reakcję alergiczną twarzy na głupoty wypowiadane przez naszego towarzysza. Inteligentną ironię. Dyskusję. Rozmowę wymagającą od nas czegoś więcej niż cichego przytakiwania. I niekończącą się na głupim i zdawkowym LOL lub zablokowaniem kontaktu.

Tak jak uwielbiam wszelkie dobrodziejstwa, którymi obdarzyła nas matka natura i pobłogosławili wszyscy kreatywni programiści, zieleni nie kojarzę tylko i wyłącznie z ikonką Whatsappa. Chociaż mogę gubić się czasami w ilości prowadzonych czatów na messengerze, a smsy piszę już z szybkością niemal zbliżoną do czasu, w którym pałaszuję ulubioną czekoladę (a uwierzcie mi, że to prędkość zbliżona do światła), tak wciąż mam niedosyt prawdziwej rozmowy.

Bo choć żyjemy w szeroko rozumianym przesycie, zarówno technologii, żywności, formy nad treścią, tak wciąż cierpimy na niedosyt inteligentnej konwersacji.

Ostatnio koleżanka przesłała mi na komunikatorze (damn it! co za hipokryzja z mojej strony) obrazek z napisem, którego treść można dosłownie przetłumaczyć na: Jaram się mądrą rozmową.

Tak, przyznaję się bez bicia.

Kocham rozmawiać. 
Zadawać tysiące pytań. Głupio rozwodzić się na temat tajskiej reklamy mydła, przypominąjącego bardziej kino absurdu niż zachętę do kupna tego środka higieny. Zauważać tę ekscytację, gdy mój towarzysz wkroczył na swój ulubiony temat, widzieć nadmierną gestykulację, która z daleka może wyglądać jak tłumaczenie na język migowy.

Uwielbiam znajdować (czasami na siłę, mea culpa) tematy do kłótni, ale takiej popartej tysiącem argumentów i kończącej się inaczej niż trzaśniętymi drzwiami i urazą czyichś ideałów. Kocham bronić swojego zdania, nawet gdy mogę wtedy bardziej przypominiać piszczącego na zakręcie malucha niż dorosłą, wykształconą osobę. Nie wyobrażam sobie niczego bardziej stymulującego moje szare komórki niż dobra, niewypłowiała ironia. Za którą idzie kolejna ironiczna odpowiedź. I kolejna.

Rozmowy, które pobudzają wyobraźnię i kreatywność. Uczą nowych słów i sprawią, że po powrocie do domu masz ochotę pochłonąć cały słownik. Lub zapisac się na kurs garcarnstwa, ponieważ właśnie usłyszałeś najwspanialszy hymn pochwalny na cześć lepienia wazonów.  I ożywiają twoją mimikę, nawet jeśli oznacza to, że za dwa lata musisz zainwestować w naprawdę dobry krem przeciwzmarszczkowy. 

Dobra rozmowa prowadzona na żywo potrafi zdystansować cię nagle od świata wokół i skupić twoją całkowitą uwagę na rozmówcy. Sprawić, że nic nie ma większego znaczenia niż jego głos i słowa. I to, czym chce się właśnie z nami podzielić. To jak dobra hipnoza bez konieczności liczenia do dziesięciu.

Problem w tym, że jak śpiewał Krzychu Cugowski ,,(...) do tanga trzeba dwojga(...)", zatem może potańczymy dzisiaj trochę inaczej niż wirtualnie i wśród tysiąca emotoikonek?


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Poczytaj mi, mamo

Było to w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Wydarzenie zbyt małej wagi emocjonalnej i narodowej, bym zapamiętała dokładną datę. Przyszli. Oni. W moich oczach doskonali. Dojrzali. Wiedzący wszystko (a jak się po latach okazało: i nic). Popularni i hołubieni w całej szkole. Oni. Bohaterowie naszych opowieści podczas 10 minutowych przerw. Ośmioklasiści. Ogłosili konkurs szybkiego czytania. I wyszli. Tydzień później odbył się konkurs. Wygrałam, bo wygrywać lubiłam, a wówczas czytanie zajmowało mi tyle co teraz wymyślenie powodu, by tego nie robić. Bo sprzątanie. Bo praca. Bo netflix. Bo piórko latające po pokoju i każące się złapać zanim opadnie na podłogę. Bo kanapka. Bo nic i wszystko, i to w nanosekundę. Wygrałam. W wieku lat 7-8 czytałam szybciej niż połowa 14latków. Fakt miły, jednak niezasługujący na wspominki podczas rozmowy kwalifikacyjnej.  Wystarczający jednak, by zostać wyczytana i pogładzona po ramieniu na apelu szkolnym na zakończenie roku...

O Niej i Kubie słów kilka. Lub więcej.

Siedzieliśmy na nagrzanej jeszcze południowym słońcem ławce. Pamiętam do dziś z jaką łatwością schodziła z niej biała, łuszcząca się niczym skóra węża farba. Nie pamiętam tylko, czy zdzierałam ją z nudów czy ze zdenerwowania. Nie lubię tłumów, zbytniej bliskości nieznanych mi ludzi. Ich bezczelności w siadaniu 3 cm od mojej ręki, kiedy cztery rzędy dalej są wolne miejsca i lepsze widoki. Ich głośnego przechwalania się czymś zupełnie pozbawionego powodu do dumy. Jednak trudno było mi wtedy zaznać odrobiny spokoju wśród tuzinów ludzi, którzy wylęgli niczym otępiałe zombie ze swojej pracy, zachłanni, by złapać pierwsze wtedy prawdziwe promienie słoneczne. By napawać się czymś innym niż szarością ulicznego betonu i granatem korporacyjnej wykładziny. Właściwie nie powinnam im się dziwić, sama należałam wtedy do podgatunku człowieka, w którego oczach znajdziesz tylko promieniowanie pracowego komputera i ciche wołanie o odrobinę wolności. Siedzieliśmy tak, udając, że rozmowa się klei i...

Lekcja anatomii

Mówi się, że człowiek składa się w 60-70% z wody, pozostałe zaś procenty przypadają lipidom, kwasom nukleinowym czy też składnikom nieorganicznym. Mam nieco odmienne zdanie na ten temat i chociaż moje ciało wydawałoby się być chodzącym zbiornikiem naparu z pokrzywy i niespożytej ilości skonsumowanej czekolady, wciąż zuchwale śmiem twierdzić, że człowiek w 90% składa się z małych gestów, przyzwyczajeń i tysiąca irytacji zbieranych czule przez lata i chowanych skrycie gdzieś w okolicach trzustki. I narracji, którą sam sobie wybrał, by przedstawić światu. Mój tata, na przykład, składał się głównie z trufli, które kupował nałogowo i które podjadał potajemnie, myśląc, że nikt nie usłyszy tuptania co dwie minuty do kuchni i szeleszczenia papierków, które godnie wtórowały perfekcyjnej dykcji Lucjana Szołajskiego, podkładającemu głos pod zapewne kolejny film o przygodach nieustraszonego Winnetou. Składał się (a przynajmniej jego ubranie) z sierści wszystkich obcych, często b...