Przejdź do głównej zawartości

I'm in love with cities I've never been and people I've never met



29 sierpnia 1990 roku. Piękna, słoneczna środa, a przynajmniej taką zwykłam sobie ją wyobrażać. Ciśnienie atmosferyczne wyśnione przez meteopatów, a wiatr rozwiewa dziewojom grzywki z właściwej strony. Michael Jackson kończy właśnie 32 lata i drapie się nieśmiało po twarzy muśniętej już dziesięciokrotnie chirurgicznym skalpelem. Ostrożnie, by nie zgubić lewego płatka nosa i nie stracić dobrego profilu do zdjęć. Jednocześnie w sokólskim szpitalu oddalonym jedynie mile świetlne od cywilizacji i czyichkolwiek marzeń rodzę się ja. Znaków szczególnych brak. Wygadanie przyszło z czasem. Uzależnienie do słodyczy i mieszania sobie w życiu też.

Z wiekiem zostałam mistrzem bawienia się w chowanego i wykrzykiwania lokalizacji, pod którą pod żadnym pretekstem nie należy mnie szukać. Najlepszym obijaczem kostek o pedały zbyt małego już rowerku Barbie, ale zbyt uroczego, by go porzucić na rzecz czerwonego składaka. Maestro pianina i idealnego grania ,,Wino musi być" bez znania nut. Najbardziej irytującą i jednocześnie jedyną siostrą. Opowiadaczem najbardziej absurdalnych i wcale nieśmiesznych żartów. I największym wyolbrzymiaczem problemów.

Jednak mi wciąż było mało.

Chciałam grać. Śpiewać. Rysować. Zachwycać wszystkich piruetem i saltem w tył, przy jednoczesnym sznurowaniu butów na rzepy.

Marzył mi się wielki talent, o którym pisać będą licealiści w maturalnym eseju, porównując mnie do Wyspiańskiego lub chociaż Janka Muzykanta. Moja próżność została wystawiona na ciężką próbę, gdy zdałam sobie sprawę. że nie powstanie też żadna notka na wikipedii o moim wybitnym talencie cieniowania lewego rogu kartki ołówkowym grafitem.

Kolejny weltschmerz przeżyłam, gdy zauważyłam reakcję innych na me fałsze i wokalne zabijanie dobrej atmosfery w towarzystwie.

Skończyło się.

Moja nadzieja na podbicie świata swoimi talentami. Bo skoro nie pląsam, a tylko niezręcznie trzęsę pupą, nie mam ośmiu oktaw, a nawet ich ćwiartki, nie mam wąsa i wyobraźni jak Dali, pewnie zaspałam podczas rozdawania niezwykłych umiejętności.

Musiałam stracić wszystkie mleczaki, przeprowadzać się czternaście razy, poznać nowożeńców po siedemdziesiątce zakochanych w sobie po uszy, spędzić trzy godziny w pociągu z powoli umierającym profesorem historii, zgubić się w Mediolanie i odnaleźć w Vejle, zaprzyjaźnić się z łysym Andrzejem biegającym rekreacyjnie po warszawskich schodach, by zdać sobie sprawę ze swojego największego i wcale nieukrytego talentu - rozmowy z ludźmi niezależnie od wieku, pochodzenia czy alergii żywieniowej.

Moje gadulstwo i ciekawość nie okazała mi się wilkiem, a kartą przetargową do wielu owocnych znajomości i niezapomnianych historii, o których jeszcze niejednokrotnie tu wspomnę, a o których dzienniki telewizyjne będą wciąż uparcie milczały.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

And suddenly you know...It's time to start something new.

Kiedyś tam ktoś tam powiedział nam, że zmiany są złe. Że są be i nie przyniosą nam nic innego jak kolejny powód, by łykać ibuprofen częściej niż tabletki z olejem z wątroby rekina. A my  naiwnie uwierzyliśmy mu jak amerykańskim naukowcom, wróżącym z krzyku świstaka jak z fusów świeżo zmielonej kawy Tchibo. Bo kwestionować to nam się tylko opłaca cenę przy biedronkowej kasie, gdy w gazetce promocyjnej kwota wołała czerwonym kapslokiem trzy grosze taniej. W dobie szeroko pojętego konformizmu i prokrastynacji, siedzimy na naszych idealnie wypracowanych z Ewką czy inną Lewandowską pośladkach, bo żadna rzewna nuta w radio nie powiedziała nam, że zmiany przyniosą nam ukojenie i suche oczodoły. Nauczeni kolejną bezsensowną aktualizacją systemu operacyjnego naszego smartfonu plujemy sobie w brodę, bo przecież jedenastka była bardziej intuicyjna, a przyzwyczajenie się do nowej, o 1mm większej czcionki jest zbyt bolesne dla naszego codziennego żywota. Nie zmieniamy niczego sami dopóki

Poczytaj mi, mamo

Było to w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Wydarzenie zbyt małej wagi emocjonalnej i narodowej, bym zapamiętała dokładną datę. Przyszli. Oni. W moich oczach doskonali. Dojrzali. Wiedzący wszystko (a jak się po latach okazało: i nic). Popularni i hołubieni w całej szkole. Oni. Bohaterowie naszych opowieści podczas 10 minutowych przerw. Ośmioklasiści. Ogłosili konkurs szybkiego czytania. I wyszli. Tydzień później odbył się konkurs. Wygrałam, bo wygrywać lubiłam, a wówczas czytanie zajmowało mi tyle co teraz wymyślenie powodu, by tego nie robić. Bo sprzątanie. Bo praca. Bo netflix. Bo piórko latające po pokoju i każące się złapać zanim opadnie na podłogę. Bo kanapka. Bo nic i wszystko, i to w nanosekundę. Wygrałam. W wieku lat 7-8 czytałam szybciej niż połowa 14latków. Fakt miły, jednak niezasługujący na wspominki podczas rozmowy kwalifikacyjnej.  Wystarczający jednak, by zostać wyczytana i pogładzona po ramieniu na apelu szkolnym na zakończenie roku. Na

Lekcja anatomii

Mówi się, że człowiek składa się w 60-70% z wody, pozostałe zaś procenty przypadają lipidom, kwasom nukleinowym czy też składnikom nieorganicznym. Mam nieco odmienne zdanie na ten temat i chociaż moje ciało wydawałoby się być chodzącym zbiornikiem naparu z pokrzywy i niespożytej ilości skonsumowanej czekolady, wciąż zuchwale śmiem twierdzić, że człowiek w 90% składa się z małych gestów, przyzwyczajeń i tysiąca irytacji zbieranych czule przez lata i chowanych skrycie gdzieś w okolicach trzustki. I narracji, którą sam sobie wybrał, by przedstawić światu. Mój tata, na przykład, składał się głównie z trufli, które kupował nałogowo i które podjadał potajemnie, myśląc, że nikt nie usłyszy tuptania co dwie minuty do kuchni i szeleszczenia papierków, które godnie wtórowały perfekcyjnej dykcji Lucjana Szołajskiego, podkładającemu głos pod zapewne kolejny film o przygodach nieustraszonego Winnetou. Składał się (a przynajmniej jego ubranie) z sierści wszystkich obcych, często b